piątek, 11 listopada 2016

Dlaczego Donald Trump wygrał? I kolejna rzecz o sondażach.

Ktoś może mieć zażalenie, czemu nie pisałam o wyborach w Polsce rok temu, czemu nie pisałam o Brexicie, tylko nagle pisze sobie o Donaldzie Trumpie, 45. Prezydencie Stanów Zjednoczonych. Odpowiedzi mam w zasadzie dwie: pierwsza to tak, że nawet jeśli komuś się to nie podoba, to USA są mocarstwem na świecie i sporo od ich polityki zależy. To nie jest kraj bardzo odległy, który może sobie robić pewne rzeczy bez konsekwencji dla reszty globu. Po drugie: no cóż, może to i z mojej strony naiwność, ale do środy łudziłam się, że może ludzie się opamiętają, bo to, że świat skręca coraz bardziej w prawo to fakt dla mnie znany od czasów moich studiów - już wtedy powtarzano na wykładach, że obecne pokolenie młodych ludzi, przynajmniej w Polsce (bo w USA chyba jednak jest nieco inaczej), jest o wiele bardziej konserwatywne od poprzedniego pokolenia. Dlatego wybór Trumpa nie zaskakuje, ale jest pewnego rodzaju konsekwencją. I o tym chcę pomówić. 

Mogłabym tu wstawić Trumpa z wyjątkowo głupią miną (a niemało jest takich zdjęć), ale uważam, że każdy taki wizerunek w pewnym sensie kształtuje odbiorcę, dlatego wybrałam w miarę neutralne zdjęcie. Źródło: www.slate.com
Z góry zaznaczę, że nie chcę mówić w tym tekście o tym, jakim prezydentem będzie Trump, a to z prostego powodu: uważam, że socjolog nie jest wróżką i nie powinien się zajmować takimi analizami. Zostawmy to politologom, amerykanistom. Dlatego też, choć raczej o tym nie wspominałam na blogu, przyznam się do tego, że wybitnie irytują mnie socjologowie w mediach, którzy świadomie lub też sprowokowani bawią się w takie wróżki i różne przewidywania. Kto jak kto, ale oni powinni wiedzieć, że czasem jedno, niepozorne zdarzenie sprawia, że społeczeństwo odwraca się w kompletnie innym kierunku. Ale chcę porozmawiać o przyczynach takiej sytuacji. Do tej krótkiej analizy można dopasować też inne zdarzenia, jak kryzys imigracyjny i stosunek społeczeństwa do niego, Brexit, wybory w Polsce. Wszystkie te wydarzenia w pewnym sensie się łączą. 

A czym zawiniła Hillary Clinton, że wyborcy w Stanach nie zdecydowali się na pierwszą kobietę - prezydenta? O tym również w tekście. Źródło: www.nationalreview.com
Fascynuje mnie to, że wielu komentatorów, czy to blogerów, czy dziennikarzy, czy zwykłych ludzi ma często podejście zero-jedynkowe przy próbie odpowiedzi na pytanie, dlaczego wygrał Donald Trump. Pojawiają się w zasadzie dwie skrajne opinie, przy czym jedna bardziej odpowiada na pytanie "Dlaczego Hillary Clinton przegrała?". Jednakże społeczeństwo jest na tyle skomplikowanym tworem, że to nie znaczy, że jedna teza musi wypierać drugą, a wręcz przeciwnie - mogą być one bardzo ze sobą powiązane, choć czasem w niezbyt oczywisty sposób.

Od 2008 roku mamy kryzys gospodarczy. Kryzys gospodarczy w kapitalizmie jest zjawiskiem cyklicznym, najczęściej spowodowany tym, że dochody mieszkańców danego państwa (czy nawet całego świata) nie nadążają za produkcją dóbr, w związku z czym po prostu na rynku mamy zalew towarów - często przekłada się to również na jakość, ale to temat na inne, bardziej ekonomiczne dywagacje, ale niestety - nie ma tego komu kupować. W 2008 roku było to związane z rynkiem nieruchomości w Stanach Zjednoczonych - banki dawały kredyty ludziom w wysokości 100% wartości nieruchomości na masową wręcz skalę. Niestety, pieniądze na te kredyty w końcu się skończyły i okazało się, że ludzie nie mają również ich z czego spłacać. Konsekwencją tego było m.in. zaostrzenie systemu kredytowego, ale także upadłość wielu firm ubezpieczeniowych, czy nieprawidłowe zarządzanie (głośne było to, jak pewna firma ubezpieczeniowa wzięła od państwa sporą sumę pieniędzy na ratowanie firmy - okazało się, że za te pieniądze zarząd wypłacił sobie duże premie). Dalszą konsekwencją takich działań była słynna reguła św. Mateusza - bogatsi zaczęli się jeszcze bardziej bogacić, a biedni stawali się coraz biedniejsi.

Szczególnie odczuły to pewne grupy społeczne w Stanach Zjednoczonych, np. młode pokolenie zwane millenialsami - studia bez zaciągania ogromnego kredytu praktycznie stały się niemożliwe, a praca po nich okazała się słabo płatna lub nie spełniająca oczekiwań (np. brak możliwości rozwoju, awansu). Odczuły to również grupy pomijanych ludzi od wielu, wielu lat - np. w filmach amerykańskich nie zobaczymy obrazu robotników tracących pracę, ponieważ firmy przeniosły się do Meksyku lub któregoś z krajów azjatyckich, gdzie produkcja jest tańsza. Jednocześnie widząc, jak elity - czyli bankierzy, politycy, wielcy przedsiębiorcy, celebryci - ciągle się bogacą (czasami w niezbyt uczciwy sposób) - powodowało to w tych ludziach frustrację. Stąd m.in. ruch Occupy Wall Street. 

Tak, Ameryka to kraj pełen kontrastów. W filmach i serialach widzimy życie na poziomie, tzw. "amerykański sen", kraj w którym wystarczy tylko chcieć, aby coś osiągnąć. Rzeczywistość jest jednak inna, a zgodnie z zasadą socjologii Petera Bergera: "nic nie jest takie, jak się wydaje". Wiem, że dowody anegdotyczne nie są żadnymi dowodami, ale w mediach widuję wiele pesymistycznych wypowiedzi ze strony młodych ludzi w USA - wcale nie chwalą swojego kraju, mówią, że jest ciężko, że na wszystko trzeba mieć pieniądze, a nawet najlepsze studia nie gwarantują dobrej pracy - a wisi nad nimi kredyt. Z kolei tych, którzy są "white trash" również irytują elity i media, które są oderwane od rzeczywistości. Ich problemy są pomijane, nawet jeśli ktoś się nad tym pochyli, to właściwie nie wyciąga żadnych wniosków. 

Ta frustracja musiała w końcu znaleźć swoje ujście. I znalazła, zresztą, nie tylko w USA, w populistycznych poglądach. A takie miał (czy dalej ma, nie wiem, zwłaszcza, że bardzo stonował swoje podejście) Donald Trump. Człowiek, który powiedział, że zna rozwiązanie, "jak uczynić Amerykę ponownie wielką". Człowiek, który obiecał miejsca pracy, wydalenie nielegalnych imigrantów (oskarżanych przez prawicę o zabieranie miejsc pracy) czy muzułmanów (ze strachu przed terroryzmem). To przemówiło do tych ludzi. Nie można odmówić Trumpowi charyzmy - zwłaszcza, że wielu ludziom spodobała się "szczerość" (choć jak dla mnie bardziej chamstwo, ale jestem w stanie zrozumieć, dlaczego to się tak podobało - coś na zasadzie tłumionych emocji), ale fascynuje mnie to, jak Trump zdołał przekonać ludzi, że jest antysystemowy i antyestablishmentowy. Niestety, ale człowiek, który wyrósł w tym systemie tak łatwo z niego nie zrezygnuje - chociażby dlatego, że nie zna innego wzorca. 

Zdjęcie to mówi bardzo wiele - państwo Clinton byli gośćmi na weselu Donalda Trumpa. Dlaczego więc nowy prezydent jest kreowany na kogoś antysystemowego? Źrodło: www.people.com
Jest jednak jeszcze druga teza, którą chętnie forsuje druga strona, a zwłaszcza młodzi ludzie w Stanach. Nie wygrał Trump, a wygrał seksizm, rasizm, ksenofobia i homofobia. Trudno jednak powiedzieć, że jest to nieprawda. Donald Trump zasłynął z kontrowersyjnych wypowiedzi, czym zraził do siebie wielu ludzi, zwłaszcza mniejszości rasowych czy narodowych oraz przede wszystkim zraził do siebie kobiety wszelkiej maści - za jego seksistowskie wypowiedzi, a także za oskarżenie o gwałt. 

Trzeba powiedzieć sobie wprost - wciąż biały, heteroseksualny mężczyzna, do tego chrześcijanin, jest członkiem najbardziej uprzywilejowanej grupy w Stanach Zjednoczonych. Mówi się w Polsce coraz głośniej o tym, że trzeba walczyć z seksizmem itd., ale tu jednak przyznam po części rację prawej stronie - w Stanach Zjednoczonych jest o wiele gorzej. Wynika to przede wszystkim z kultury - w USA namnożyło się odłamów religii chrześcijańskich, często są to odłamy kontrowersyjne, jak np. mormoni, amisze czy świadkowie Jehowy. Łączy je jedno - literalne przywiązanie do słów zawartych w Biblii (stąd słynne Bible Belt, czyli konserwatywne stany), co skutkuje również seksistowskim stosunkiem do kobiety. W pewnych miejscach w USA władczy stosunek ojca do córek jest uważany za coś normalnego, a służalcza rola kobiety jest również tam "czymś naturalnym". Do pewnego momentu w USA całkiem normalne było to, że kobiety wybierały się na studia po to, by złapać męża, później najczęściej rezygnowały z dalszej edukacji, a także kariery zawodowej. 

Warto jednak zaznaczyć, że Trump zirytował sporą część konserwatywnych wyborców, będąc zaprzeczeniem wartości - konserwatyzm wskazuje na tradycję, a tymczasem Donald Trump jest rozwodnikiem, ma trzecią żonę, o swojej córce wyraża się w sposób, jaki nie przystoi ojcu, w dodatku niejasne są jego zaznania podatkowe (żeby nie powiedzieć, że na nich oszukiwał). 

Jak jednak to wszystko wpisuje się w wyborców Trumpa? Otóż od momentu wyborów krążą różne tabele dotyczące tego, jak głosowały poszczególne grupy demograficzne, według badań exit polls zaraz po wyborach. Tabele te opublikował The New York Times, a ja przedstawię tylko kilka najciekawszych (i najważniejszych).





Jak widać, na Trumpa głosowali głównie biali mężczyźni w średnim wieku, bez wyższego wykształcenia, ale widać nieznaczną różnicę w przypadku rocznego dochodu - tutaj ci, co zarabiają powyżej 50 tys. dolarów rocznie chętniej oddawali głos na Trumpa. Te 50 tys. to magiczna granica, od której uznaje się, że mamy do czynienia z kimś klasy średniej.

Można się kłócić, że Trump nie wygrałby samymi głosami klasy średniej i wyższej. Jednak dane mówią co innego. Zakładając, że cała klasa średnia i wyższa głosowałyby na Trumpa, to wygrałby. Udowadniają to dane ze spisu powszechnego

Wykres zrobiony własnoręcznie na podstawie tabeli udostępnionej do ściągnięcia. Wprawdzie z lewej mamy 2015, a z prawej - 1967, to łatwo można zauważyć, że klasa średnia robi się coraz większa, z niewielkimi spadkami. Uwaga: dwa razy mamy pokazany rok 2013, ponieważ badanie było robione dwukrotnie w tym roku, dotyczyło ono nieco innych kwestii.
A jeszcze ciekawiej robi się, gdy weźmiemy pod uwagę tylko ludność białą:

Choć tak jak wspomniałam - Ameryka to kraj kontrastów, wielu kultur, to nie można dać sobie wmówić, że jest to kraj biedny. Ani przekładać polskich, rodzimych warunków na cudze. 

Miało być jeszcze o sondażach. Zainspirowała mnie do tego opinia Zwierza Popkulturalnego i pod jej wpływem zaczęłam się zastanawiać. Może faktycznie coś w tym jest, że sondaże, które w niedawnym czasie pomyliły się w prawie każdym przypadku, nie są już wiarygodne? Może najlepiej byłoby je wycofać i zamiast tego skupić się na przekonywaniu do kandydata w inny sposób, a nie dlatego, że lepiej wypada w sondażach? 

Pomyślałam sobie o swojej pracy magisterskiej i o wniosku, który zawarłam, a mianowicie - czy aby na pewno każda znana metoda jest zawsze sprawdzona i zawsze dobra? Przykładowo, badając fandom nie mogłam zastosować metody ilościowej, nie znając populacji. Badając zjawiska powiązane z Internetem jest to niemalże niemożliwe. I coś takiego stało się ostatnimi czasy - ludzie na mediach społecznościowych swoje, a sondaże co innego. Co zawodzi? Metoda? Być może - pamiętam, jak sama miałam telefon z sondażem dla TVNu (wylosowano mnie) i zadano pytanie, na kogo bym głosowała. Miałam wybrać z listy kandydatów, ale... Nie było odpowiedzi "nie wiem" lub "nie mam swojego kandydata". Dlatego też odpowiednio stworzone kafeterie mogą fałszować obraz. Czy ludzie kłamią? Nie sądzę, ale raczej może tu działać magia przekory, a także (co mnie bardzo martwi) brak zaufania do nauki i krytycyzm wobec sondaży czy innych metod badań nauk społecznych. Być może dzisiaj nie znamy dobrej metody, by badać odpowiednio te nastroje przedwyborcze. Ale być może ją poznamy, zwłaszcza, że w dobie Internetu bardzo szybko się wszystko zmienia.

Tak jak wspomniałam - nie będę bawić się w wróżkę, bo nie wiem, jakie konsekwencje będzie miał ten wybór w USA. Ale warto się zastanowić, skąd takie nastroje się biorą, ile jest składowych, ile różnych wniosków można wyciągnąć. Warto też czytać i poznawać Stany Zjednoczone nie tylko filmowo. Bo póki co jest to kraj, z którym trzeba się liczyć. 

wtorek, 3 maja 2016

Praca dla socjologa w praktyce – marketing, e-handel i pokrewne

Jednym z popularniejszych wpisów na blogu jest ten, który opowiada o pracy dla socjologa. W sumie nie zaskakuje mnie to, ponieważ rozumiem, że dla młodych ludzi jest to ważne – aby osądzić, czy warto pójść na kierunek zgodny z zainteresowaniami, ale też żeby po nim można było znaleźć zajęcie pokrewne z wykształceniem. Dlatego tym wpisem chcę luźno nawiązać do poprzednich rozważań. Od prawie półtora roku pracuję bowiem jako specjalista ds. marketingu w niedużej firmie handlowej. Oprócz tego zajmuję się także sklepem internetowym i kontaktem z klientem. Przez ten czas nabyłam doświadczenia, dowiedziałam się sporo o pracy ogólnie, a także dowiedziałam się, jak to jest, gdy obsługuje się klienta.

Chciałabym, aby ten wpis nie był typowym wpisem na blogu, a raczej możecie go potraktować jako luźne „ciekawostki/anegdotki z pracy”. A przy okazji postaram się udowodnić, że pewne rzeczy z socjologii przydają się nawet w handlu. Choć mówi się, że prawdopodobnie za kilka lat zabraknie rąk do pracy ogólnie i ludzie będą potrzebni w każdym sektorze, to jednak na dzisiaj najwięcej ludzi pracuje w sektorze różnorakich usług (dokładniejsze dane pokazuje GUS). Czy jest to wpis ostrzegający przed podjęciem danej pracy? Absolutnie nie. Czy jest to wpis, w którym będę narzekać na swoją pracę, mówić o tym, jaka jest beznadziejna? Również nie. Po prostu uważam, że w pewnym stopniu nie jest to praca dla każdego. Czasami wymaga ona sporej cierpliwości, wyrozumiałości, a często też, niestety, ale udawanej grzeczności. Wiadomo, jest powiedzenie „klient nasz pan”, ale przy tym należy zachowywać pewien dystans. Przykład? Nie mogę w końcu zaoferować czegoś za pół darmo, tylko dlatego, że klient naciska, a nawet grozi, że „będzie sobie szukał innego dostawcy”. Ważny jest przede wszystkim mój interes. W handlu wprawdzie jest konflikt interesów – sprzedawcy chodzi o to, by sprzedać jak najdrożej, ale kupującemu zależy, by kupić jak najtaniej. W imię dobrych relacji z klientem nie mogę jednak drastycznie obniżyć cen, zwłaszcza przy dość niskiej marży. 

Marketing

Socjologię i marketing łączy dość sporo rzeczy. W marketingu nierzadko wykorzystuje się dość proste sztuczki psychologiczne, które znam chociażby z psychologii społecznej (odsyłam do podręcznika Aronsona, by dowiedzieć się czegoś więcej). I przyznaję, znajomość niektórych rzeczy także w teorii przydaje się później w praktyce. 

Czym jest marketing. Tak w dużym skrócie. Źródło: mspdesigngroup.com

Na czym dokładnie polega mój zawód? Przede wszystkim na współpracy z wieloma innymi osobami. Reklama nie powstaje w ten sposób, że siedzę sobie przy biurku, dumam sobie „A, co może by tu jeszcze wymyślić?” i tworzę reklamę. Nie. Gdyby to tak miało wyglądać, to byłoby to za proste. W przypadku firmy handlowej jestem nieco ograniczona, jeśli chodzi o totalną kreatywność. Dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta – producent ma zdecydowanie większe pole do manewru. To on decyduje, jaki produkt wejdzie na rynek. Poprzedza to zazwyczaj badaniami marketingowymi – często są to ankiety. Dostajecie może na maila ankiety „Co sądzisz o produkcie X, który dopiero będzie wprowadzony na rynek?”. To są właśnie badania marketingowe tworzone na zlecenie producenta, który chce upewnić się, czy produkcja faktycznie się opłaca, czy będzie to się przekładało na zainteresowanie, itd. Swoją drogą, jeśli ktoś chciałby założyć sobie firmę, to polecam agencję marketingową zajmującą się badaniami – te największe często życzą sobie bardzo dużo pieniędzy nawet za wykonanie badania w Internecie. I śmiało może zatrudniać tam socjologów, którzy opracują dobrą metodologię takich badań. Po udanych badaniach producent wprowadza dany produkt. Dział marketingu tworzy reklamę, pokazuje produkt na zdjęciach, opowiada o nim... I tu pojawia się rola przedstawiciela handlowego. Przedstawiciel otrzymuje taką gazetkę z produktem i jego rolą jest przekonanie do kupna danego produktu. Przedstawiciel handlowy to również dobra praca dla socjologa – polega na kontakcie z ludźmi, dobrym dogadywaniu się, przekonywaniu do konkretnych produktów. Jeśli ktoś ma doświadczenie w przeprowadzaniu ankiet, to polecam. 

Gdzie w tym wszystkim jestem ja? Mniej więcej pośrodku całego procesu. Dostajemy od różnych producentów najróżniejsze produkty – czy to sezonowo, czy to z atrakcyjną ceną, czasem są to nowości, których wcześniej nie oferowaliśmy. I moim zdaniem jest przygotowanie oferty, z którą przedstawiciele handlowi udają się do sklepów i pokazują nowe produkty – dzięki temu rośnie zainteresowanie. Od przedstawicieli handlowych doskonale wiem, że to działa. Nie raz człowiek sobie mówi, że „głupia ulotka, wyrzucę do kosza”, ale jednak wystarczy spojrzeć na sieci takie jak Biedronka, czy Lidl, które prześcigają się w tworzeniu ofert. To nie są już tylko strony z produktami, ale też często przepisy kulinarne, poradniki, a reklamy produktów są tylko odpowiednio wplecione. To jednak działa na ludzi. Działa w przypadku stałych klientów, którzy wolą zobaczyć daną stronę z produktami i nawet po samym zdjęciu powiedzieć „A, podoba mi się to, wezmę trochę”. Co jest dozwolone przy tworzeniu takich ofert? Przede wszystkim ważna jest warstwa graficzna. Nie muszą to być skomplikowane grafiki w Photoshopie, ale jednak... Większość ludzi jest wzrokowcami, więc warto zastosować odpowiednie czcionki – nie powinny być wymyślne, a raczej czytelne. Zdjęcia – dużej rozdzielczości, najlepiej takie, którymi można swobodnie manipulować – zmniejszać, zwiększać, obcinać. Wszelkie kolory przyciągające uwagę? Jak najbardziej wskazane. Przede wszystkim taka gazetka ma pełnić rolę informacyjną – od kogo, dla kogo, do kiedy jest ważna dana oferta i co oferuję. Reszta to oddziaływanie na psychologię. Należy pamiętać przede wszystkim o tych rzeczach:
  • Czcionki nie powinny być wymyślne ani nieestetyczne (Comic Sans zabroniony w szczególności, w końcu nie jesteśmy w przedszkolu),
  • Zdjęcia powinny być dużej rozdzielczości – gdy chcemy wypromować coś nowego, warto zdjęcie powiększyć, wyróżnić, można „nakleić” hasło, np. „NOWOŚĆ”. Tylko zdjęcia o dobrej rozdzielczości są dobre w manipulowaniu nimi – gdy rozdzielczość jest mała, wtedy niewiele można zrobić.
  • Cała zabawa z kolorami czcionek – czerwień, zielony, pogrubienie – to są istotne elementy. To właśnie one przyciągają uwagę klienta.
Wydaje się łatwe, wydaje się oczywiste, ale jednak cała zabawa polega na tym, aby wszystko to grało, aby kolejność nie była czymś przypadkowym, aby przełożyło się to na zysk. Nawet mając gotową listę produktów i cen należy trochę pomyśleć o tym, jak dane produkty można byłoby sprzedać i wypromować. Dlatego też sam dział marketingu jest ważny. I wbrew pozorom nie polega na wymyślaniu reklam, a na współpracy z wieloma osobami – czy to przedstawiciele handlowi, czy to sami handlowcy.

Dla kogo jest to praca? Dla ludzi, którzy mają na pewno jakieś zacięcie artystyczne. Nie muszą to być wybitne umiejętności – ci, co mają je na wyższym poziomie, moi zdaniem od razu powinni piąć w stronę takiej posady jak grafik komputerowy, czy grafik tworzący zdjęcia na strony internetowe. Jest to praca dla ludzi, którzy nie mają problemów z komunikacją z innymi, nie mają problemu z dyskutowaniem na temat tego, co można umieścić w ofercie, a czego nie. 

A dla kogo nie jest to praca? Na pewno dla tych, którym brakuje cierpliwości. Samo tworzenie oferty może się okazać żmudnym zadaniem, zwłaszcza, że komputery to tylko maszyny, które mają prawo się także zepsuć. Nie jest to też praca dla ludzi „nadmiernie kreatywnych” – kreatywność jest wskazana w wielu dziedzinach, ale jednak badania marketingowe czy czyste zasady psychologii udowodniają nam, że ludzie wolą to, co już znają, coś, co jest proste, czytelne, jasne w swoim przekazie. Tu nie ma wielkiego pola na tworzenie. Są pewne reguły, do których trzeba się dopasować. Przede wszystkim właśnie wskazana jest znajomość pewnych reguł psychologicznych. Trzeba wiedzieć, co ludziom może się podobać, a co nie.

E-handel

Obok marketingu w pracy zajmuję się obsługą sklepu internetowego, o którym mogę opowiedzieć zdecydowanie więcej anegdotek, przy których z pewnością część z was będzie zdziwiona, jak ludzie w ogóle mogą się tak zachowywać. Dopóki sama nie zaczęłam pracy w e-handlu, nie uwierzyłabym w takie opowieści. 

Klikam, zamawiam i czekam na przesyłkę. Proste, prawda? A po drodze jeszcze wiele innych rzeczy... Źródło: fantasylogic.com

Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że mówię tutaj tylko za siebie. Sklepy internetowe są najróżniejsze, różnią się wielkością, zasadami, przepisami wewnętrznymi, o których klient nie musi wiedzieć. Jedne mają spory obrót, a mieszczą się w jednym małym lokalu (np. zajmują się sprzedażą telefonów), inne to ogromne hale i mnóstwo zatrudnionych ludzi (jak Amazon czy nasze sieciówki w stylu Media Markt, które też często udostępniają towar ze swoich magazynów). 

Klient siedzi sobie w domu, przegląda stronę sklepu lub Allegro, wybiera dany przedmiot, płaci za niego, po czym czeka na swoją przesyłkę. Tak wygląda w skrócie zakup w sklepie internetowym. Jednakże byłoby nudno, gdyby wszystko było takie przewidywalne i oczywiste, prawda?

Stąd też jakiś czas temu na swoim prywatnym facebooku zadałam pytanie: „Co robicie, gdy macie jakieś wątpliwości w stosunku do płatności lub wysyłki danego towaru?”. Wszyscy zgodnie odpowiedzieli, że kontaktują się ze sklepem internetowym, czy to mailowo, czy telefonicznie. Nie dałabym wiary, że można postępować inaczej, a jednak.

W skrócie jak wygląda to od strony sprzedawcy? Otrzymuję zamówienie, w którym mam zapisane produkty, kwotę do zapłaty, adres do wysyłki. Z magazynu pobieram odpowiednie przedmioty, pakuję je, po czym nadaję przesyłkę lub czekam na płatność – czasami płatności przelewem potrafią dojść z pewnym opóźnieniem. Tak wygląda większość transakcji. Jednak często zdarzają się też pewne kwiatki, przy których człowiek nawet nie wie, co ma pomyśleć.

Pytania o coś, czego nie ma? Norma. Ale tym nie należy się irytować, bowiem chyba każdy miał chociaż raz w życiu tak, że szukał czegoś i nie mógł znaleźć. Pytał się sprzedawcy w sklepie lub internetowo, po czym otrzymywał odpowiedź, że czegoś takiego nie ma. Cóż, bywa, ale przecież warto się spytać, bo może jednak? Coś z nietypowych pytań? Nie zapomnę, gdy otrzymałam pytanie, czy środek na mrówki może zaszkodzić... pająkom. I nawet producenta zagięło to pytanie, gdy się z nim zwróciłam. Z mniej wesołych? Telefon, czy sprzedajemy może trutkę na psa. Ktoś mi powie, czemu nie zgłosiłabym takiego czegoś na policję? Niestety, jeden telefon nie jest dowodem na cokolwiek. Miałam ochotę powiedzieć, co sobie o tym myślę tak prywatnie, ale zamiast tego grzecznie odpowiedziałam, że oferujemy tylko środek, który odstrasza psy i koty od wypróżniania się w danym miejscu. Kiedy człowiek myśli czasem, że już nic go nie zaskoczy (bo pytania o dostępność danego produktu, kolory, wzory to pytania standardowe, których osobiście nawet sobie życzymy, gdyż w opisach produktów nawet zachęcamy do wcześniejszego kontaktu), to jednak ktoś potrafi wyskoczyć z czymś takim.

Z rzeczy, przy których można załamać tylko ręce i robić swoje, bez zbędnego gadania – niechlujność klientów. Niechlujność polegająca na zapisie nawet własnego adresu. Brak odpowiedniej interpunkcji, zapis „jan kowalski” lub „JAN KOWALSKI”, brak polskich znaków (a to może być mylące, zwłaszcza, gdy czasem się zastanawiam przy nazwie miejscowości lub ulicy), a także czasami – wpisanie samej nazwy ulicy bez numeru domu lub/i mieszkania. Czasem można zrozumieć, że automatyczne uzupełnianie formularzy w przeglądarce nie działa jak należy, jednak od tego jest kontakt ze sklepem, aby takie rzeczy poprawić. Niestety, częściej to ja jestem osobą, która musi o tym poinformować klienta.

Podobnie jest z płatnościami – najczęściej nie ma żadnej informacji od klienta, dlaczego zamówienie nie jest opłacone – czy wynika to może z jakiegoś błędu, czy klient potrzebuje więcej czasu? Najczęściej ja, jako sprzedawca, muszę upominać się o takie rzeczy. I stąd było moje pytanie na facebooku, bowiem zadziwia mnie to do tej pory, że ludzie nie chcą się później kontaktować, by wyjaśnić sprawę. Nie gryziemy, nie grozi to żadnymi konsekwencjami finansowymi czy prawnymi (a już miałam takie pytania), a za to oszczędzamy czas swój i klienta. Zamiast tego często pozostaje to dla mnie zagadką, dlaczego klient w ogóle nie odpowiada na maile lub telefony. Brak odwagi?

Zapewne każdy już sobie myśli, że jak odzywa się jakaś firma w sprawie zakupu, to jest to o wiele bardziej profesjonalne i pewne, niż gdy zamówienie jest dokonywane przez osobę prywatną. Nic bardziej mylnego. Osoby prywatne o wiele częściej są bardziej cierpliwe i wyrozumiałe, często bowiem nie znają pewnych przepisów (bo i nie muszą znać ich szczegółowo). Firmy... Te to potrafią zaskoczyć człowieka. Podam tylko kilka przykładów:
  • „Proszę o ofertę na produkt x, sprawa pilna”. Po wysłaniu oferty – zero odpowiedzi. 
  • „Proszę o cenę na produkt x, zapłacę zaraz, proszę wysłać jak najszybciej” – po czym często w telefonie słychać zirytowanie, gdy jednak zamówienie nie może być zrealizowane „na już”, bo nawet kurierzy nie mogą wyrobić się czasowo czy fizycznie. Ale niestety, opcji teleportacji nie mamy. 
  • Sonda: „proszę o cenę na produkt x. Produkt będzie przeznaczony do dalszej odsprzedaży”. Czyli są to moi ulubieni klienci przetargowi, którzy często znajdą cenę w Internecie i muszą ją utrzymać, a zapomnieli spojrzeć na to, że są jeszcze koszty wysyłki i nagle oferta staje się dość trudna do realizacji. Częściej jednak są to zapytania o cenę.
  • Nierzadko negocjujemy z producentem atrakcyjną cenę lub warunki na dany produkt, po czym potrafię się dowiedzieć, że dana oferta nie jest atrakcyjna, a wręcz słaba. Żeby było śmieszniej – według Google na wiele produktów mamy najniższą cenę na rynku. 
  • Ci sami klienci od „sond” lub „pilnych spraw” potrafią odezwać się po kilku miesiącach, że są oni zdecydowani. W tym czasie cena produktu ma prawo się zmienić. 
  • Negocjowanie rabatów lub odroczenia płatności także w przypadku małych kwot to również norma. 

Czy jak ktoś pisze z maila firmowego, to od razu wykazuje się profesjonalizmem? Ależ skąd. Pisanie maili to sztuka, ale jednak naprawdę nie wymagam zbyt wiele – a jedynie schludności zapisu, a nie odpowiedzi w stylu „ok”. 

Ktoś może się wykłócać, że często poruszany w mediach temat słabego poziomu czytelnictwa w Polsce jest przesadzony, jednakże po swoim doświadczeniu wiem, że nie do końca tak jest. Ludzie, przyzwyczajeni do różnych systemów sklepowych, nierzadko myślą, że wystarczy kliknąć na dany obrazek, by zamówić produkt w konkretnym wariancie. Owszem, tak jest na stronach sklepów internetowych z odzieżą, ale nie jest tak wszędzie. W opisie produktu nierzadko są zaznaczone warianty lub uwaga, by pewne rzeczy dopisywać w komentarzu do zamówienia. Nierzadko jednak muszę dzwonić, aby zapytać o te warianty, by nie mieć późniejszego telefonu, w którym klient wyrazi chęć zwrotu towaru (klient prywatny ma do tego prawo). Z czego to wynika? Nie z tego, że ktoś nie czyta ze zrozumieniem, a często z tego, że nie czyta wcale.

Dowodem mogą być również zapytania o pewną firmę, nie raz mylono nas z producentem. Wysokie pozycjonowanie i dobra reklama to naprawdę przydatna rzecz. Miło, gdy jesteśmy kojarzeni z daną firmą. Ale jednak tylko kilka kliknięć wystarczy, aby dowiedzieć się, czy na pewno zwracamy się do właściwej osoby. 

Praca z klientem, osobą kompletnie obcą, często przypadkową (nie raz przez telefon słyszałam, jak ktoś mówił coś ze śląskim akcentem. Ciekawe doświadczenie, choć czasem dla mnie wstydliwa jest prośba, by coś powtórzyć, ponieważ zwyczajnie nie zrozumiałam) jest rzeczą trudną, czasami bolesną (na początku pracy potrafiłam usłyszeć przez telefon, że jestem niekompetentna), ale... W ostateczności większość chwil jest przyjemna. Z czasem człowiek nabiera dystansu i przestaje podchodzić personalnie do tego, że ktoś powiedział coś głupiego lub nie kontaktuje się z nami. Ale jednak miło jest usłyszeć „Dziękuję za informację” lub dostać bardzo pozytywny komentarz na Allegro. Wiem, że moja praca nie idzie na marne.

Tu powiem tylko, dla kogo to nie jest praca. Nie jest to praca dla osób, które unikają kontaktu z ludźmi. A tu kontakt jest niezbędny. Nie raz będzie tak, że będzie on dość nieprzyjemny, ale zazwyczaj potrafi dać sporo satysfakcji.

Czy i tutaj jakieś sztuczki psychologiczne się przydają? Z całą pewnością mogą się przydać, ale warto wykorzystywać pewne rzeczy tak, by nikt nam nie zarzucił jakiejś nieuczciwości. Bo to jest najważniejsze w handlu – uczciwość i rzetelność. Na pewno nie żałuję podjętej pracy, mimo pewnych gorszych chwil. Daje mi ona pewną satysfakcję, a nie ma też pracy bez wad. Mam nadzieję, że w ten sposób chociaż trochę przybliżyłam, jak może wyglądać praca w sektorze usług.

Jakieś wnioski, morały? Jedynie może takie, że w każdych kontaktach najważniejszy jest wzajemny szacunek. Mówi się, że „klient nasz pan”, lecz z własnego doświadczenia mogę powiedzieć tyle, że bywają i tacy, którzy tego prawa nadużywają w sposób wręcz arogancki. Na szczęście nie jest ich tak dużo, jak mogłoby się wydawać. Na portalu piekielni.pl jest mnóstwo historyjek o „piekielnych” sprzedawcach, czy „piekielnych” klientach. Mimo, że tych historyjek jest mnóstwo, to jednak mam wrażenie, że jednak jest to ciągle mniejszość, zgodnie z zasadą marketingu: o dobrej obsłudze w sklepie opowiemy trzem osobom, o złej – aż osiemnastu. I o tym warto pamiętać i wzajemnie się szanować. 

niedziela, 3 kwietnia 2016

Słowo o aborcji, czyli wara od połowy populacji Polski

Ostatnie wydarzenia zmusiły mnie do napisania wpisu, który nie będzie do końca obiektywnym i suchym spojrzeniem na rzeczywistość, która mnie otacza. Dotyczy bowiem on problemu, który być może kiedyś spotka i mnie. A jeśli nawet nie mnie, to kogoś z moich najbliższych. Być może to będzie koleżanka, może to będzie moja przyszła córka lub synowa (jeśli będę miała dzieci oczywiście), być może to będzie kuzynka, siostra, jakaś znajoma. Albo prędzej czy później, jeśli planowana ustawa o aborcji przejdzie przez nasz rząd (a choć jest to projekt obywatelski, to ma oficjalne poparcie rządu oraz Kościoła), w jakiś sposób dotknie to każdego. Tak, o mężczyznach też mówię, bowiem może to dotyczyć ich najbliższej kobiety - matki, siostry, żony. 

Niech wieszak, czyli symbol okrucieństwa wobec kobiet, które zdesperowane dokonywały niebezpiecznego zabiegu aborcji, będzie symbolem tego wpisu. Źródło: wp.pl

Aborcja to temat kontrowersyjny i budzący emocje nie tylko w naszym kraju. Nawet w krajach, które mają o wiele bardziej liberalne przepisy aborcyjne, jest tematem trudnym i ciągle zdarzają się protesty wobec tych przepisów. W Stanach Zjednoczonych, w kraju o najbardziej liberalnych przepisach, dochodzi wręcz do aktów terroru wobec kobiet, które chcą dokonać aborcji. Niech przykładem będzie chociażby niedawna strzelanina w klinice aborcyjnej. W Polsce w 1993 wypracowano tzw. "kompromis aborcyjny", który obecnie dopuszcza aborcję w trzech przypadkach:
  • kiedy zagrożone jest zdrowie lub życie matki,
  • kiedy występuje podejrzenie ciężkich i nieodwracalnych wad płodu,
  • kiedy ciąża jest wynikiem czynu zabronionego, czyli gwałtu.
W pozostałych przypadkach kobieta "musi" rodzić. Dlaczego użyłam cudzysłowu? O tym później. Organizacja Ordo Iuris chce natomiast zmienić tę ustawę, o czym można poczytać tutaj (tekst na samym dole). Różne media przystąpiły do dość szczegółowej analizy o tym, co dalej, co może wynikać z takiej ustawy, a nie jest powiedziane o tym wprost, więc organizacja zaczęła się bronić, mówiąc o tym, że pewne zapisy zostały przeinaczone i zmanipulowane. Mimo wszystko, brzmią nadal niepokojąco.

Po pierwsze, w zapisie jest mowa o tym, że lekarz, który podejmuje działania lecznicze konieczne w celu ratowania życia matki, nie podlega karze więzienia. Również nie ma o tym bezpośrednio w ustawie, ale wynika z niego wprost, że w takim razie nie kobieta decyduje o tym, czy ciążę przerwać, lecz lekarz. Jednocześnie nie może podjąć żadnych działań leczniczych, które w jakiś sposób sprawiłyby, że byłoby ryzyko poronienia. Dotyczy to między innymi badań prenatalnych (niewielkie ryzyko, ale jednak jest). Tym samym rodzice tracą szansę na to, by dziecko urodziło się zdrowe - bo badania prenatalne nie tylko mówią o nieodwracalnych wadach płodu, ale też pomagają dobrać odpowiednie leczenie, także te w łonie matki (jeśli oczywiście jest to możliwe). Co gorsze - nie ma nic o prawie do aborcji w przypadku, gdy wady płodu są ciężkie i nieodwracalne ani w przypadku gwałtu. I to jest chyba najgorsze w tym wszystkim. 

Co sądzą Polacy o aborcji? Według badań CBOSu wyniki pokrywają się z tym, na co pozwala dzisiejsze prawo:

Źródło: gazeta.pl za CBOS.
Jednakże jedynie badacze zauważają spadek odpowiedzi "tak" w przypadku sytuacji, gdy wiadomo, że dziecko urodzi się upośledzone. Z czego to może wynikać? Mam tutaj dwie tezy. Pierwsza z nich to niedoprecyzowanie odpowiedzi. Upośledzenie może być oczywiście lekkie, które przy dobrej rehabilitacji pozwala na godne życie w społeczeństwie, ale może być też ciężką wadą, przy której nie ma żadnych szans na przeżycie. Statystyka jest nieubłagana. Choć takie wady, jak łuska arlekinowa są bardzo rzadkie, to jednak w tak dużym kraju jak Polska mają prawo wystąpić. Druga kwestia to taka, że niestety, propaganda środowisk pro-life, która mówi o tym, że "morduje się dzieci z zespołem Downa" zrobiła swoje.

Inne badania CBOSu również pokazują raczej braki w edukacji seksualnej, niż jakieś twarde przekonania na temat seksualności człowieka. Przykładowo niedawne badanie na temat "pigułki po" pokazuje przede wszystkim obawy, że taka forma antykoncepcji jest popularna i jest szkodliwa. W pewnym sensie to prawda - taka pigułka po jest bowiem jak bomba atomowa dla organizmu, ale nie sądzę, że byłoby dużo kobiet, które biegały po nią co miesiąc, zwłaszcza przy jej cenie. W dodatku nie bez powodu nazywa się ją antykoncepcją awaryjną. Myślę też, że sporo do tego ma nauczanie Kościoła. 

Na wielu blogach i innych portalach wysuwano niejednokrotnie argumenty "pro-choice", czyli będące za wyborem. Bo właśnie - często wskazuje się na konflikt "pro-choice vs. pro-life". Z tym, że ten drugi ruch tak naprawdę ma dość mało wspólnego z obroną życia - jak to wskazała pewna amerykańska zakonnica, ruch ten broni "nienarodzone dzieci" właśnie do momentu porodu. Potem nikogo nie interesuje, co dalej. Co więcej, prawo do aborcji absolutnie nie kłóci się z byciem katolikiem, o czym wielu zapomina. Mówi się o "dźwiganiu własnego krzyża", podczas gdy być może podjęcie takiej, a nie innej decyzji jest tym dźwiganiem krzyża? Kościół zachowuje się, jakby był wyjątkowo niepewny siebie, jakby bał się, że straci wyznawców, że zaraz każda kobieta pobiegnie do kliniki aborcyjnej. Ale to jednak nie jest tak, że każda kobieta o tym marzy.

A tymczasem w Polsce rozwija się podziemie aborcyjne. Nie wiem, czy ktokolwiek prowadził badania jakościowe na temat dokonania aborcji przez Polki - a myślę, że takie się przydało. Choć temat jest delikatny i nie wiem, czy ktoś by się go podjął - głównie ze strachu przed napiętnowaniem. Dlatego też użyłam sformułowania, że kobieta w tym kraju "musi" urodzić dziecko. Nie. Jestem zdania, że jeśli kobieta zechce, to i tak znajdzie sposób. Nie jest problemem znalezienie strony klinik aborcyjnych na Słowacji czy w Niemczech (część z nich ma nawet polskie wersje). Gdy wpisałam w google "klinika aborcyjna Niemcy" od razu pojawił się dopisek "cena". To nie jest więc tak, że kobiety nie znajdą sposobu. Musi urodzić ta, która go nie znajdzie. Ta, której nie uda się niebezpieczny zabieg (o ile nie wpłynie negatywnie na zdrowie czy życie) lub która nie ma pieniędzy na zabieg w Niemczech lub na Słowacji. Pozostałe kobiety, które nie chcą mieć dzieci, muszą niestety je rodzić. A potem się dziwimy, że spotykają nas historie o mamach Madzi czy o dzieciach na śmietniku. 

Dlatego jestem przeciwko zaostrzaniu obecnej ustawy antyaborcyjnej. Nie jest ona idealna, chciałabym, aby aborcja w tym kraju była dostępna na życzenie, wraz z powszechną antykoncepcją i porządną edukacją seksualną. Przykład Colorado pokazuje, że to działa. W tym stanie mieli problem z dużym odsetkiem aborcji wśród nastolatek. Po wprowadzeniu edukacji seksualnej do szkół i powszechnego dostępu do antykoncepcji ten odsetek wyraźnie zmalał. To jest najlepsze rozwiązanie problemu. Nie zamiatanie pod dywan. Nie zakazy. Bowiem łatwo jest być moralnym w świecie pełnym zakazów, umywać ręce i myśleć, że jest okej, kiedy tak naprawdę nie jest. Ustawodawcy chcą wpędzić polskie kobiety w pułapkę bez wyjścia. Pułapkę, która nie sprawi, że będzie większy przyrost naturalny, a wręcz sprawi, że jeszcze bardziej zmaleje. 

Wszystko może się zmienić ustawą, która w efekcie może doprowadzić do strachu przed zgłaszaniem gwałtu na policję (jakby teraz nie było z tym problemu), ponieważ jednocześnie taka kobieta będzie obserwowana. Albo nawet pozbawiona wolności tylko za to, że chciała się uwolnić od koszmaru. Efektem będzie większa liczba dzieci niepełnosprawnych, które spokojnie mogłyby zostać wyleczone w łonie matki. Nie mówiąc o czymś tak oczywistym jak śmiertelność kobiet czy doprowadzanie do bezpłodności poprzez nieumiejętne zabiegi. 

Można się tu kłócić, od kiedy zarodek jest człowiekiem. Ja odpowiem tylko i wyłącznie za siebie - dla mnie zarodek ma potencjał do bycia człowiekiem. Obcy kod genetyczny nie jest warunkiem bycia człowiekiem, o czym świadczy taka choroba, jak zaśniad groniasty, Co więcej, warunkiem do bycia człowiekiem jest również odpowiedni rozwój od narodzin, przebywanie w społeczeństwie, prawidłowa socjalizacja. Przecież w przeciwnym wypadku nie mielibyśmy tzw. "dzikich dzieci". Nie oznacza to, że zabijanie narodzonego dziecka jest czymś moralnym. Ale warto się zastanowić, co zmusza do takiego kroku. Nie oznacza to też, że kobieta w ciąży nie ma prawa się przywiązać i nazywać płód "dzieckiem", "bobaskiem", "fasolką" lub znając płeć - nadać już nawet imię. Wręcz przeciwnie. Każda kobieta ma do tego prawo, jeśli tego chce, jeśli dziecko jest bardzo wyczekiwane. 

Ale właśnie stąd tytuł notki - wara od połowy populacji Polski. Jeśli ta ustawa przejdzie (a liczę, że nie, lub że zajmie się nią Europejski Trybunał Praw Człowieka), to będzie miało to wpływ na życie i prawa kobiet w całej Polsce. Będzie to oznaczało terror i zepchnięcie kobiet do roli inkubatorów. Nie można stawiać praw jednej jednostki nad drugą, zwłaszcza nad jednostką, która myśli, czuje i ma prawo do godnego życia i zachowania swojego zdrowia fizycznego i psychicznego. Na tę ustawę, jak i na każdą inną, zaostrzającą dotychczasowe prawo, nigdy nie będzie mojej zgody. 

sobota, 30 stycznia 2016

Raport o blogosferze - co mogło pójść źle? Uwagi krytyczne do raportu "Dwa zero czy zero? Blogi o tematyce kulturalnej a przemiany kultury uczestnictwa”.

Dawno mnie tu nie było i właściwie nie wiedziałam, na jakim blogu miałabym opublikować poniższą notkę. W końcu temat dotyczy popkultury, a mam bloga o tejże tematyce. Jednakże zdecydowałam się opublikować notkę tutaj, ponieważ moje uwagi pochodzą ode mnie - nie blogera amatora, który sobie pisze o filmach czy serialach, jakie obejrzał, a od magistra socjologii, który jest zawiedziony tym, że ludzie z tytułami popełnili wiele błędów przy raporcie, który mógłby być ciekawym źródłem wiedzy, zwłaszcza dla kogoś, kto chciałby napisać pracę dotyczącą blogerów popkulturowych - a tych jest całkiem sporo na naszym podwórku. Czy jednak jest to na tyle spora grupa, że można robić na niej określone badania i wysnuwać wnioski dotyczące wszystkich? Co właściwie poszło nie tak, skąd moje uwagi? 

Źródło: blogerish.com
Raport pod tytułem "Dwa zero czy zero? Blogi o tematyce kulturalnej a przemiany kultury uczestnictwa" to raport opublikowany niedawno przez Instytut Kultury Miejskiej. Raport, o którym będzie mowa i który będzie cytowany, dostępny jest tutaj. Ledwo został opublikowany, a już zdążył wywołać kontrowersje w środowisku blogerskim. I to w tej specyficznej działce - czyli blogi kulturalne (czy kulturowe, jak kto woli). I właściwie słusznie, że wywołał pewien sprzeciw - bo im bardziej się wczytuję (zwłaszcza w aneks metodologiczny), tym bardziej łapię się za głowę i zastanawiam się, dlaczego ludzie z tytułami wyższymi od mojego, czyli ledwie "marnego magistra" popełnili tak rażące błędy. Błędy, które rzucają się w oczy nawet ludziom niezwiązanym z socjologią. 

Z jednej strony można byłoby się cieszyć, że blogerzy kulturalni w końcu zostali dostrzeżeni przez badaczy - bo jak do tej pory większą uwagę poświęcano blogom lifestyle'owym, prowadzonym np. przez Kasię Tusk. Jednakże to, co zobaczyliśmy, to może... Nie woła o pomstę do nieba, a można było zrobić lepiej.

Przede wszystkim moje zarzuty dotyczą celu badania. Autorzy zaznaczają, że "[p]odstawowym celem badania była charakterystyka blogosfery kulturalnej" (s. 119), jednakże w dalszych celach i problemach badawczych dowiadujemy się, że kontekstem była głównie ewentualna współpraca blogerów z instytucjami kultury. Rozumiem, badanie organizowane przez Instytut Kultury Miejskiej, to chcą wiedzieć, czy są jakieś możliwości takowej współpracy, jak mogłaby wyglądać, itd. Pytanie jednak - czy nie jest to za bardzo "pomieszane"? Z jednej strony naprawdę świetnie, że ktoś chce zbadać blogerów kulturowych, ale jeśli jest to "nowa" działka, to czy nie lepiej byłoby najpierw zbadać temat ogólnie, a dopiero potem stawiać pytania o możliwości współpracy? Do tej ewentualnej współpracy z instytucjami kultury mam również kilka zarzutów.
Nie jest tak, że publiczne instytucje kultury nie współpracują z blogerami. Trudno ocenić skalę zjawiska, nie jest ona prawdopodobnie duża, ale można znaleźć przykłady współpracy instytucji kultury i blogerów. (s. 106).
W dalszej części raportu jest mowa o współpracy, która mogłaby polegać na udostępnianiu instytucji kultury jako miejsca spotkań blogerów czy w formie jakichś warsztatów. Wszystko brzmi ładnie, ale pojawiają się inne problemy - jeśli bowiem występuje taki problem nawet w dużych miastach, to co dopiero powiedzieć o mniejszych miejscowościach? Kogo w mojej miejscowości przyciągnęłoby spotkanie ze Zwierzem Popkulturalnym? Obstawiam, że maksymalnie kilka osób. Czy jakieś instytucje kultury chętnie wyłożyłyby na to pieniądze? Już pomijam fakt, że instytucje kultury między innym w moim regionie (a przynajmniej te, które znam bliżej) mają spory problem finansowy nawet na podstawowe cele - w bibliotekach rzadko można dostać nowości, czasami nawet o lektury szkolne ciężko się doprosić. A co dopiero organizować spotkanie z "znanym blogerem" czy warsztaty. Nie każdy bloger też byłby chętny do tego, by takie rzeczy robić charytatywnie - w końcu nawet przyjazd do jakiegoś miasta wiąże się z kosztami. Trzecia rzecz to ta, o której pisała autorka bloga Zwierz Popkulturalny: wiąże się to z pewnego rodzaju ryzykiem. Publiczność nie jest dana raz na zawsze, jest kapryśna, jednego dnia masz milion fanów, drugiego pozostaje już tylko garstka. Nie każdy będzie chciał się angażować w projekt, który być może jest skazany na porażkę. Łatwo też usłyszeć takiemu blogerowi zarzuty o "sprzedaniu się" i przez to stracić jakąś część czytelników. Może też potem wyglądać dość niepoważnie. Dlatego ryzykują obie strony. Stąd być może ta współpraca nie jest taka idealna, jak chcieliby tego autorzy raportu. 

Nie chcę się rozpisywać o błędnych wnioskach dotyczących poszczególnych, cytowanych blogów, ponieważ dobrze dostrzegli to autorzy blogów: Zwierz Popkulturalny, Fangirl's Guide to the Galaxy, czy Mistycyzm Popkulturowy, a moim celem nie jest powielanie ich argumentów, czy też ich cytowanie. Po prostu w linkach odsyłam do poszczególnych wpisów. Wniosek z tych wpisów może być taki, że analiza blogów została przeprowadzona w sposób pobieżny, a momentami przy pewnych wypowiedziach (i przy późniejszej konfrontacji z autorami) można dostrzec "nadinterpretację" pewnych słów czy wpisów.

Najczęściej taki błąd wynika ze źle dobranej metody, o czym starałam się pisać w komentarzach pod notką autora Mistycyzmu Popkulturowego. Przede wszystkim została tu użyta analiza sieciowa, oparta na agregatorze blogów, czyli bloga o nazwie "Blogi Kulturowe"
Gotową bazą, gromadzącą blogi kulturowe okazał się agregator, zbudowany dwa lata temu na platformie Blogger „Blogi Kulturowe. Agregator blogów poświęconych kulturze”. Informacja o projekcie zaprezentowana przez autora była zachęcająca i dawała nadzieję na zebranie sporej liczby odnośników do polskich blogów kulturalnych (...)
W założeniu - bardzo fajna sprawa. Autor gromadził bowiem linki do różnych blogów i dzielił je na różne kategorie. Na blogach zaś często można było spotkać tak zwane "blogrolki", czyli kolejne linki prowadzące do innych blogów. Z tego mogła powstać "chmura" powiązań sieciowych, czyli kto kogo linkuje. Socjometria, tylko na szerszą skalę. Jeśli to słowo nic wam nie mówi (bo zdaję sobie sprawę, że mojego bloga czytają osoby, które niekoniecznie znają się na socjologii), to w skrócie jest to badanie sympatii i antypatii w grupie. Często przeprowadza się takie badanie w klasie w szkole, pytając "z kim usiadłbyś w jednej ławce". Jest to dobre narzędzie dla nauczyciela, który może potem wyciągnąć wnioski i zobaczyć, jak kształtuje się hierarchia w klasie, kto jest "gwiazdą", a kto jest izolowany. I w badaniu autorzy starali się wychwycić coś podobnego, a mianowicie relacje sieci, kto kogo linkuje, poleca, czy te linkowanie jest na zasadzie "blogi to właściwie krewni i znajomi królika", czy może nie. W założeniu - naprawdę świetna rzecz.

Problem polega jednak na tym, że w raporcie nie ma ani słowa o tym, że baza nie była aktualizowana od końca 2013 roku. W przypadku badań Internetu dwa lata to jest już wręcz historia. Rozumiem, że analizowane blogi, pochodzące z tamtej listy, były analizowane w 2015 roku, ale też pytanie - jak było z aktualizacją tamtych blogów? Nie każdy blog to Zwierz Popkulturalny, który notki ma codziennie. Są notki raz na tydzień, raz na miesiąc, są wpisy bardzo nieregularne. Ile z tych blogów było "porzuconych"? Wpisali się na listę (bowiem trzeba zaznaczyć, że autor publikował blogi, które same się do niego zgłaszały!), a jakiś czas potem stwierdzili, że dają sobie spokój, ale bloga już nie skasowali? Z tabeli (s. 18) wynika, że trochę ich było - 35 blogów na 400 badanych było nieaktywnych, 46 zaś miało aktualizację między styczniem 2014 a marcem 2015. Pojawia się właśnie też sprzeczność - w tabeli liczba blogów badanych to 400, a pod spodem mamy zapis:
35 blogów nie przeanalizowano z uwagi na to, że były nieaktywne, oferowały dostęp dla zaproszonych gości lub zostały przeniesione. (s. 18)
 Jeśli więc metodą była analiza treści i analiza danych zastanych, to dlaczego w tabeli pojawia się liczba 400, a dalej jednak wychodzi, że to 400 blogów nie było? Inna sprawa to taka, co z tymi 46 blogami, których ostatnia aktualizacja była nawet półtora roku przed badaniem? Obraz może być bardzo zachwiany. Ktoś mógł sobie bowiem w 2014 roku pisać, że nie współpracuje z instytucjami kultury, a skąd autorzy mogą wiedzieć, czy tak się nie stało rok później, a autor po prostu nie miał potrzeby informowania o tym na blogu, na facebooku, czy na innych mediach społecznościowych? Takich rzeczy nie dowiemy się z badań ilościowych, które nie są w dodatku badaniami typowymi (czyli klasyczny kwestionariusz ankiety). Poza tym, tak jak wspomniał autor Mistycyzmu Popkulturowego, blogrolka może być nieco przestarzałym narzędziem. Często bywa tak (o czym też sama zapominam), że autor rzadko ją aktualizuje - ja sama miałam tak, że dopiero ktoś musiał mi zwrócić uwagę, że link do mojego profilu na filmwebie jest błędnie zapisany. Tym samym - może być też tak, że sporo linków może być nieaktywnych. Blogerzy nie muszą też linkować siebie wzajemnie. Czy to, że na moim blogu jest odnośnik do Zwierza Popkulturalnego, oznacza, że Zwierz musi mnie też linkować? Oczywiście, że nie. 

W raporcie pojawia się również inna rzecz, która niepokoi, gdy autorzy piszą o tym, w jaki sposób chcieli klasyfikować blogi i tworzyć definicję, uzasadniając tym wybór metody analizy danych zastanych:
(...) (nasza ocena nie miała charakteru ścisłego i ilościowego, a jedynie szacunkowy i bazowaliśmy w niej także na wynikach raportów). Analiza danych zastanych pozwoliła także na pokazanie powiązań pomiędzy polskimi blogami kulturalnymi oraz wstępną charakterystykę poszerzania blogów kulturalnych do tzw. chmury blogowej (...)
Analiza danych zastanych jest metodą, która klasyfikuje się gdzieś pomiędzy metodami ilościowymi, a jakościowymi. Można w ten sposób analizować czasopisma w jakimś konkretnym okresie (np. czasopisma z jednego, konkretnego roku). Tworzenie jakichś klasyfikacji jest arbitralne (np. badanie reklam. Przykładowo oceniamy, ile razy pojawia się wizerunek "kobiety - matki i żony", oceniając w ten sposób, kto jest na zdjęciach, jak jest taka osoba przedstawiona, ubrana, itd.), ale już z konkretnych liczb można tworzyć diagramy i statystyki. Analiza sieciowa opiera się na teoriach statystycznych i matematycznych, a więc będzie bardziej szła w metodę ilościowa, a nie jakościową. 

I mój główny zarzut jest taki, że badania ilościowe w przypadku blogosfery nie są dobrym pomysłem. Z całą pewnością nie była analizowana cała populacja. Nie była to też grupa reprezentacyjna, ze względu chociażby na to, na co wskazali autorzy - czyli na fakt trudnej do określenia definicji "bloga kulturowego". Druga sprawa to słowo "szacunkowy". Jeśli te badania to tylko szacunki, to skąd pomysł wyciągania często pochopnych wniosków na temat całej blogosfery? 

Postanowiłam się udzielić, ponieważ ten raport zainteresował mnie ze względu na moje własne badania, jakie prowadziłam na temat fandomu w Polsce. Badania te były mi potrzebne do mojej pracy magisterskiej, nawet korzystałam z podobnych źródeł, z których korzystali autorzy, lecz wiedziałam, że zadanie nie będzie łatwe. Ze względu na ograniczenia, jakie mamy dzisiaj, musiałam się ograniczyć do badań jakościowych, czyli do wywiadów z wybranymi przeze mnie osobami. Być może ktoś kiedyś stworzy narzędzie, które umożliwi ilościową analizę fandomu. Lecz czy to będzie teraz, czy za dziesięć lat? Tego nie wiemy. Dlatego też w pracy zaznaczyłam, że moich wniosków nie można wysuwać z pewnością na cały fandom, że badałam być może specyficzną grupę, że może ktoś miałby jeszcze coś do dodania, jakieś uwagi? Jeśli tak, to zapraszam do przejrzenia mojej pracy tutaj. Zaznaczam, że badania robiłam w 2013 roku. Sama jestem ciekawa, ile od tego czasu mogło się zmienić. Moim zdaniem autorzy mogli pozostać przy wywiadach i samej analizy treści - raport nie straciłby, a może by nawet zyskał. Po prostu badacze mogli się wgłębić, mogli zaznaczyć, że część z tych badanych notek jest stara, że nie wiemy, jak może to wyglądać obecnie. 

I ostatnia moja uwaga to taka, że z przykrością i pewnym niesmakiem widzę, że autorom nie podobają się uwagi krytyczne. Cóż, blogerzy mają do nich pełne prawo. Nie można zakładać, że bloger jest tylko niekompetentnym amatorem, bo często są to ludzie w trakcie studiów lub z konkretnym tytułem, a więc mający kompetencje także i do krytycznej oceny. Nie znam do końca autorów, więc nie wiem, czy któryś z nich nie prowadzi bloga o popkulturze. Ale jeśli nie, to czy nie można było wziąć do zespołu badaczy kogoś, kto zna bliżej blogosferę? Myślę, że badanie nie straciłoby na obiektywności, a raczej coś by zyskało. Przypominają mi się słowa prof. Mariusza Kwiatkowskiego na temat badania religii i religijności - otóż pan profesor na zajęciach stwierdził, że osoba taka nie powinna być ani skrajnym ateistą, ani fanatykiem konkretnej religii. Myślę, że tak samo jest ze specyficzną grupą, jaką jest fandom, czy blogosfera kulturowa - gdy ktoś zna bliżej temat, to myślę, że jest go w stanie też lepiej ocenić. I nie trzeba się martwić, czy ktoś nie zachowa obiektywności - jeśli zna się na badaniach, to z całą pewnością będzie starał się to robić.

Podsumowując, raport o blogosferze kulturalnej mógł być ciekawym badaniem, które w jakiś sposób analizowałoby polską blogosferę. Niestety, otrzymaliśmy tekst, który jest po prostu bardzo powierzchowną analizą i ciężko się dziwić temu, że cytowani autorzy mają jakieś zastrzeżenia. Ja sama nie publikuję tych uwag z powodu jakiejś zazdrości, że nie znalazłam się w tym zaszczytnym gronie (mój blog nie figuruje ani nie figurował na liście z "Blogów Kulturowych", poza tym powstał mniej więcej wtedy, kiedy właśnie autor przestał aktualizować notki, więc ciężko się dziwić), a raczej dlatego, że temat jest mi w jakiś sposób bliski i przykro jest po prostu czytać jednoznaczną, dość negatywną opinię o blogosferze. A przecież może ona mieć naprawdę duży potencjał. Wystarczy tylko odrobina dobrej woli.

Mgr Katarzyna Nieć