poniedziałek, 25 listopada 2013

O fandomie wreszcie, czyli wstępne wnioski do mojej pracy magisterskiej

Miałam trochę długą przerwę na tym blogu. Pierwotnie tekst miał mówić o czymś innym, pewne okoliczności zdecydowały jednak inaczej. 
Pewnie większość z Was wie (lub też nie), że piszę moją pracę magisterską o fandomie. Dokładny temat brzmi:
"Wpływ Internetu na rozwój nowych więzi społecznych. Przykład fandomu."
Dlaczego taki? Bo w zasadzie to było po uzgodnieniu z promotorem, a druga sprawa - o fandomie można pisać wiele, jest to temat interdyscyplinarny. Magisterka nie jest jednak żadną monografią naukową, więc muszę ograniczyć pole działania. Ale jako niedoszły socjolog przyznaję, że fandom mnie fascynuje pod kątem społecznym. Z racji tego, że fandomy sporo udzielają się w Internecie, to nie ominęło ich wiele zjawisk (zarówno pozytywnych, jak i negatywnych), które dotyczą interakcji w Internecie ogólnie. Chciałabym tu zawrzeć moje wstępne tezy, jak i wnioski, a także przybliżyć temat fandomu z pewnego dystansu naukowego. Mimo, iż sama czuję, że jestem częścią jakichś tam fandomów, to niestety, muszę się starać być obiektywna. Nie uda mi się to w 100%, to wiem na pewno. Ale chociaż trochę. 

Dlatego też z góry ostrzegam: tekst może nie być miły. Może niekoniecznie to się tyczy moich rozmówców z badań, ale mogą paść niemiłe stwierdzenia. Może zaboleć, krótko mówiąc. I założę się, że ktoś może na bank się obrazić za pewne słowa, które tu napiszę, jednak jednak moją rolą, jaką sobie sama wyznaczyłam, jest prowokacja do myślenia i refleksji. A także zachęta do dyskusji. Nawet będę się cieszyć, jeśli ktoś się ze mną nie zgodzi, ale pod warunkiem, że będzie starał mi się wskazać, dlaczego się mylę. Dodam jeszcze, że na pewno tak moja praca magisterska nie będzie wyglądać, ten tekst służy także temu, żeby przybliżyć ten temat. 

Przejdę teraz do tez. W trakcie ich omawiania będą przewijać się pewne wnioski, oparte na rozmowach z członkami trzech fandomów (Tolkien, manga i anime, Sherlock BBC), a także na podstawie własnej obserwacji. 

  • Komunikacja i interakcje w fandomie (także w Internecie) niewiele się różnią od komunikacji w innych grupach/społecznościach.
W zasadzie jedyna różnica jest taka, że fandom jest bardziej rozproszony. I czym większy, tym częściej jest tak, że sporo osób się nie zna (przykładowo ja wciąż odkrywam nowych, polskich Whovian, czyli fanów Doktora Who. Okazuje się, że ten fandom się rozrasta w Polsce). Ale to jest normalna reguła - czym większa społeczność, tym ludzie się mniej znają osobiście. Czym większa grupa, tym bardziej otwarta, przewija się o niej (i przez nią) więcej informacji. Ma to jednak też skutki negatywne - m.in. szybciej rozpowszechniają się stereotypy, czy informacje nieprawdziwe. W konsekwencji w takiej społeczności, w takim fandomie prędzej czy później dochodzi do rozłamu na grupki, podgrupki, a nawet kliki. W szczególności widać to na przykładach pairingów w fandomie. Podam to na przykładzie Hobbita, który w zasadzie jest dość świeżym fandomem, ponieważ w grudniu ma wyjść druga część, a w przyszłym roku - trzecia. W zasadzie na przykładach różnych pairingów można zobaczyć, że każdy znajdzie coś dla siebie - lwia część lubi Bagginshielda (czyli Bilba Bagginsa i Thorina Dębową Tarczę jako parę - czy to romantyczną, czy to przyjaciół. Zresztą na temat pairingów to potrzeba chyba oddzielnego wpisu, by zrozumieć choć trochę ten fenomen) czy Durincest (czyli Filiego i Kiliego, najczęściej w kombinacji romantycznej), ale swój kącik znajdą też nietypowe pairingi, jak Smaug i Bilbo (głównie z powodu aktorów, którzy grają ich role). Co kto lubi. I każdy właściwie siedzi w tej swojej podgrupce - bo niby lubimy to samo, a jednak nie do końca, bo każdy ma jednak jakby swoją interpretację - i tak jak jedni widzą Filiego i Kiliego jako braci, tak inni będą widzieć w ich relacji zakazaną miłość. Zjawisko pairingowania czy shippowania ma swoje zalety, jak i wady. Zaletą jest to, że w pewnym sensie rozwija to kreatywność fanów, przewijają się nowe interpretacje danego dzieła, z części z nich korzystają nawet oryginalni twórcy (czy dobrze, że tak robią, czy źle, to inna kwestia), więc następuje taka komunikacja, zwłaszcza, gdy dzieło jest otwarte. To już nie jest to, co kiedyś. Pod tym względem kultura się zmienia. Mogę to zaprezentować na prostym schemacie: 

Dzieło własne, made in paint. U góry - jak komunikacja w kulturze wyglądała kiedyś, na dole, jak wygląda teraz.

I jednak dodam, że ta komunikacja wzajemna nie przebiega od czasów Internetu - ona została tylko wzmocniona. W końcu kiedyś autor też otrzymywał jakieś listy, czy prośby od fanów, fanarty, opowiadania. I to jest całkiem dobre, bo fani często mają dobre pomysły. Wiem, że George Martin, autor "Gry o Tron", ponoć sam prosił fanów o odtworzenie wszystkich drzew genealogicznych postaci, ponieważ sam się w tym pogubił. Fani mu oczywiście pomogli. Ale ma to też swoją mroczną stronę. 
Zauważam, że często komunikacja przebiega na zasadzie memu - że jakiś tekst krąży do obrzydzenia. Piski, podnieta i nieracjonalne zachowania następują zwłaszcza wtedy, gdy pojawia się coś nowego. Ludzie przestają myśleć racjonalnie, a czasem zadanie jakiegoś podstawowego pytania spotyka się z niezrozumieniem. Tak miałam ostatnio z Doktorem Who - gdy nie zrozumiałam pewnej rzeczy i chciałam, żeby ktoś mi to logicznie wyjaśnił, to w odpowiedzi dostałam teksty z serialu, które nie mówią nic. Gorsze przypadki spotykam jednak, jeśli chodzi o pairingi. I tu przejdę do mojej drugiej tezy, która to lepiej wyjaśni.

  • Fandom w pewnych momentach przyjmuje cechy sekty/religii.
I o ile komunikacja była dość pozytywnym zjawiskiem, to chcę powiedzieć jednak o czymś bardziej mrocznym, co widać w niemal każdym fandomie. Nie tylko tym filmowym/serialowym, ale także w fandomach muzycznych. Mam na myśli tu negatywne zjawiska, które objawiają się zwłaszcza w kłótniach. Czy to będą kłótnie na temat tego, który pairing jest lepszy, czy to będą kłótnie na temat tego, że coś mi się nie podobało w danym filmie - to nie jest istotne. Istotne w tym momencie są dalsze zachowania.
Teza nie jest moja. Właściwie jestem tylko jej zwolenniczką. Pierwszy zaprezentował ją bodajże Henry Jenkins w swoim dziele "Kultura konwergencji" ponad 20 lat temu. I tu zabrzmię może kontrowersyjnie, ale... Uważam tym samym, że taki czysty ateizm nie istnieje. Człowiek jest istotą, która potrzebuje mieć jakieś oparcie, coś, w co będzie wierzyć, czym będzie żyć, z czego będzie czerpać idee. Na religii opierają się wszelkie społeczeństwa, chyba nie ma społeczeństwa, które by się rozwinęło bez religii. To, że teraz Europa się ateizuje, to nic nie znaczy - właśnie Europa jest wyjątkiem na tle świata. Moim zdaniem świat dąży do różnorodności, ale to inny temat. Miało być o fandomie. Naprawdę, nie chcę nikogo umoralniać, nie chcę się bawić w dobrą ciocię, która powie, co wolno, a czego nie. Ale doprawdy, bawi mnie to, gdy ktoś mówi np., że jest ateistą, a jednocześnie jest strasznie zagorzałym i radykalnym fangirlem/fanboyem. Jeśli opis pasuje do Ciebie, Czytelniku, to zastanów się, czy tym samym nie szukasz jakiegoś zastępstwa? Jeśli nie, to jak wytłumaczysz nieracjonalne zachowania? A takich obserwuję mnóstwo. Mam ostatnimi czasy wrażenie, że dla niektórych krytyka (nie krytykanctwo w stylu "Nie lubię tego, bo tak") jest czymś nie do zniesienia. Nie, krytyka nie jest żadnym zamachem na świętość. Bo takowej nie ma. Mam też wrażenie, że oprócz tego, że zanika umiejętność dyskusji (bo moja prawda jest mojsza), to w dodatku ludziom brakuje dystansu. Niestety, fandom dotyczy najczęściej kultury popularnej/masowej. Czy tego chcemy, czy nie. To nie jest najważniejsza i najistotniejsza rzecz w naszym życiu. A już rzadko kiedy znajduję ludzi, którzy oglądają coś/czytają jedynie dla rozrywki. Tak, dla rozrywki, po czym przechodzą do życia codziennego. Nie wszystko w końcu ma jakiś głęboki sens. Wręcz przeciwnie, większość rzeczy jest stworzona dla pieniędzy i służy tylko rozrywce. I nie ma się czego wstydzić, jeśli daną rzecz oglądamy/czytamy/słuchamy, bo po prostu to lubimy, a nie dlatego, że zmienia nasze życie, czy nadaje mu sens. Takie zachowania są niebezpieczne, ponieważ podobne mechanizmy mamy w sektach. Może to doprowadzić do tragicznych rzeczy, typu akcje "Tnę się dla Justina", gdzie przez trolli internetowych dziewczynki robiły sobie krzywdę, bo wierzyły, że dzięki temu Justin Bieber, ich idol, przestanie palić marihuanę. Oczywiście mówię o przypadkach skrajnych. I o ile jestem w stanie zrozumieć kogoś, kto siedzi w tych fandomach, bo to jest dla niego jakaś tam rozrywka, czy odskocznia od stresów z dnia codziennego, tak trzeba uważać na bardzo cienką granicę, gdzie człowiek przestaje myśleć racjonalnie i żyje tylko fandomem lub uważa fandom za najważniejszy aspekt swojego życia. Że potem wszelka krytyka to jak zamach na świętość i oglądanie czegoś lub czytanie nadaje sens Twojemu życiu, nawet jeśli to tylko historia, jakich wiele. Dlatego być może ktoś mnie może nazwać beznadziejnym fanem, ale ja się tak nie angażuję. Lubię coś obejrzeć. Lubię poczytać. W końcu dlatego też założyłam bloga z recenzjami. Lubię czytać fanowskie teorie, żarty na temat danego dzieła, oglądać fanarty, czytać opowiadania, a nawet pisać. Mogę nawet grać daną rolę postaci z popularnego dzieła, ale też łatwo z niej wychodzę. Ale wszelkie podporządkowywanie życia fandomowi? Temu mówię stanowcze nie. Bo jest to bardzo cienka granica, jak już mówiłam. Człowiek może się zapędzić i nawet nie będzie wiedział, kiedy się zatraci, a tym samym straci znajomych, umiejętność dyskutowania, argumentowania, czy w skrajnych przypadkach - zdrowie lub życie. Nie bez powodu chyba słowo "fan" pochodzi od słowa "fanatyk". Ale dość marudzenia. Przejdę do ostatniej tezy, o której już lekko wspomniałam.
  • Fandom to zjawisko dotyczące kultury popularnej/masowej.
Szczerze, czasem spotykam się z określeniami "fandom teatru", "fandom Les Mis", itd. Moim zdaniem jednak to nie ma sensu. Dlaczego? Powody są przynajmniej dwa: po pierwsze, fandomy kształtują się wokół dzieł niedokończonych/świeżych (jak Harry Potter, który się skończył, a jednak fani ciągle są), kiedy jeszcze można dyskutować z autorem. Po drugie, musi to dotyczyć dzieła, które nie jest znane koniecznie w każdych kręgach, czy wszędzie lubiane. Przykładowo - możesz być fanem "Gwiezdnych wojen", ale nikt nie nakazuje znać "Doktora Who". W przypadku "Les Mis" sprawa jest taka, że jest to musical oparty na książce "Nędznicy", która już się zalicza do klasyki. Dzieło zamknięte, nie ma opcji powrotu, dyskusji, że może coś nowego powstanie. To też tak samo, jakby powiedzieć, że "należę do fandomu Szekspira". Szekspir to klasyk i każdy wykształcony człowiek powinien chociaż znać jedno dzieło tego autora. Szekspir jest zakorzeniony na dobre w kulturze, przewija się on też w kulturze popularnej. Nie ma opcji go nie znać. Możesz nie lubić, ale jeśli nie chcesz być uważany za ignoranta, nie możesz powiedzieć, że tego nie znasz. Owszem, są tworzone wariacje na temat Szekspira, ilustracje do jego dzieł, itd. Ale w dalszym ciągu nie spełnia on wymogów fandomu. Fandom to społeczność, która zazwyczaj rozwiązuje się/rozluźnia, gdy dzieło się zamyka. A dzieła Szekspira są zamknięte.

I to jest tak krótko, co chciałam przedstawić o fandomie pod kątem społecznym. Trochę luźno nawiązywałam do moich rozmówców, a bardziej do swoich własnych przemyśleń. Generalnie fandom ma zalety - chociażby taką, że wprowadza człowieka w kulturę. Lubisz Doktora Who? Podobają Ci się wątki filozoficzne? To może sięgniesz do klasycznych dzieł o tej tematyce. Zawsze to jakaś furtka. Niestety, w każdej takiej grupie czyhają pułapki, przed którymi należy się strzec. Nie chcę nikogo tu oceniać, ani też wychowywać, lecz jeśli skłonię choć jedną osobę do refleksji, to będę z siebie dumna. I to tyle ode mnie. 
A w następnej odsłonie prawdopodobnie będzie o Mary Sue. 

sobota, 2 listopada 2013

Słów kilka o homoseksualizmie

Dawno mnie tu nie było, bo skupiłam się na blogu z recenzjami, do którego również będę sukcesywnie wracać, ale ten wpis jest nawiązaniem do poprzedniego wpisu i jest on na prośbę mojej koleżanki z roku, która pisze pracę magisterską o homoseksualizmie. Prosiła mnie o to, więc... piszę. 

I cóż mogę stwierdzić... Może tak najpierw lokalnie. W skali ogólnopolskiej nie jest dobrze. Nie jest dobrze, jeśli chodzi o akceptację odmiennej orientacji seksualnej (czyli mamy do czynienia z heteronormatywnością). Nie wiem, jak tym samym Polska ma być atrakcyjnym krajem do osiedlania się imigrantów czy ściągania ludzi o wielkim potencjale kreatywności. Mam tutaj na myśli pana Richarda Floridę, który jest badaczem miast, jakby to po polsku ująć (a bardziej badaczem urbanizacji) i opracował on kilka indeksów, które jego zdaniem mają wpływ na to, że miasto jest atrakcyjnym miejscem dla m.in. artystów (bo czym więcej artystów, tym miasto staje się coraz bardziej atrakcyjne) i takim indeksem jest m.in. "Gay index", czyli w skrócie chodzi o to, czy dane miasto toleruje homoseksualizmu. Dodam tylko, że w sumie ma to sens na szczeblu lokalnym, a w szczególności w USA, gdzie rywalizacja miast i aktywność lokalna mieszkańców są dość spore. U nas takich badań nie robiono, ale sądząc po innych, dostępnych badaniach można stwierdzić, że ten indeks byłby bardzo niski. 

Odwołuję się tu głównie do badań CBOSu: 
- Stosunek do gejów i lesbijek oraz związków partnerskich z lutego 2013 r.
- Wartości i normy z sierpnia 2013 r.

I... Za wesoło to nie wygląda i potwierdza wiele moich obserwacji. Tylko 25% badanych zna osobiście geja lub lesbijkę. Tylko 12% mówi, że homoseksualizm jest czymś normalnym, a 83% badanych uważa homoseksualizm za odstępstwo od normy. I zatrzymamy się tutaj. 

Mit: Homoseksualizm nie jest czymś normalnym, natura stworzyła nas inaczej.
To opinia, z jaką dość często się spotykam. Należy zadać sobie najpierw pytanie, czym jest norma? Tym, co jest udziałem większości? Jeśli tak, to zgadza się, homoseksualizm jest odstępstwem od normy. Ale takie stwierdzenie powinno mieć wydźwięk neutralny, a przynajmniej naukowy. Skoro w zależności od badań 5-15% ludzkości jest nie-heteroseksualna, to znaczy, że heteroseksualizm jest jakąś normą. Ale czy niezgodną z naturą? Sądziłam, że jest to obalone. Nie jestem biologiem, ale z tego, co wiem, homoseksualizm występuje wśród wielu gatunków zwierząt. Zazwyczaj niektóre osoby próbują zwalczać ten argument, uzasadniając, że jest "więcej, niż 1500", ale warto się zastanowić: ile jest na świecie ssaków, a ile owadów? Owadów jest o wiele, wiele więcej. Nie ma jednak sensu porównywać jakiegoś owada z np. żyrafą, ponieważ są to dwa różne organizmy, w dodatku niespokrewnione ze sobą, ani nie są nawet w tej samej grupie zwierząt, tak więc biologia ich organizmów wygląda inaczej, tak samo jak i zachowania. W przypadku np. takich delfinów zachowania homoseksualne są dość powszechne zwłaszcza wśród samców, które nie mają dostępu do samic, a chcą zaspokoić popęd. W przypadku szympansów bonobo takie zachowania są związane z... rozwiązywaniem konfliktów. Naukowcy tak stwierdzili po obserwacjach, że jeśli w grupie takich szympansów rozładowane jest napięcie seksualne, obojętnie w jaki sposób, tym mniej konfliktów i generalnie cała grupa jest zadowolona. :) Tak więc to, że homoseksualizm jest sprzeczny z naturą, można wsadzić między bajki. Występuje w naturze, a skoro występuje, znaczy, że jest zachowaniem naturalnym i tyle. To, że ma inne funkcje w świecie zwierząt, to zupełnie inna sprawa.

Polacy dość niechętnie odnoszą się do walki o prawa mniejszości seksualnych. Nie akceptują publicznego okazywania swojej orientacji (63%), 68% nie chce legalizacji małżeństw homoseksualnych, a aż 87% nie popiera prawa do adopcji dzieci. Jest to tym smutniejsze, że dalej czytamy, że duży odsetek Polaków akceptuje związki partnerskie kobiety i mężczyzny (85%), natomiast tylko 33% związki partnerskie dwojga ludzi tej samej płci. 56% Polaków ocenia homoseksualizm jako zachowanie złe, które nie może być usprawiedliwione. Dla pocieszenia można dodać, że z roku na roku odsetek takich wypowiedzi jest coraz mniejszy (była to skala 7-stopniowa, 1 - zachowanie złe, 7 - zachowanie dobre. W 2005 roku średnia dla homoseksualizmu wynosiła 2,29, a w 2013 - już 3,08. Nie jest to duża zmiana, ale jednak). Żałuję, że nie było w pierwszym raporcie pokazanych cech społeczno-demograficznych. Ale czas na wyjaśnienie kolejnego mitu:

Mit: Wszechobecna promocja homoseksualizmu doprowadza do przyzwolenia pedofilii, czy zoofilii.
I rozłóżmy to na czynniki pierwsze. Po pierwsze, bawi mnie zawsze określenie "promocja homoseksualizmu" - mam zawsze wtedy ochotę odpowiedzieć: "Promocja? Dwa homoseksualizmy w cenie jednego, czy jak?" Otóż to jest coś, o czym wspomniałam w poprzednim wpisie, czyli "wirus homoseksualizmu". Mam wrażenie, że wciąż panuje przekonanie, że jeśli homoseksualizm jest przedstawiany jako zachowanie normalne, że homoseksualiści są normalnymi ludźmi, to nagle ja, osoba heteroseksualna, stwierdzę "Hm, fajny ten homoseksualizm, chyba zostanę lesbijką." Jest to mit, który jeszcze kilkadziesiąt lat temu doprowadzał do tragedii i do przekonania, że homoseksualizm da się leczyć. To tak nie działa. Choćby nie wiem jak mi pokazywano zalety homoseksualizmu, ja co najwyżej będę takie osoby akceptować i popierać ich dążenia do tego, by odpowiednie prawa zostały im przyznane. Ale nie stanę się nagle lesbijką. Nie stanę się nią tak samo z powodu, że mam atrakcyjną koleżankę/koleżankę, która jest lesbijką/zawiodę się na mężczyźnie. To mity, lansowane z mediów i filmów porno (ale do tego jeszcze nawiążę). Wiele osób usprawiedliwia swoją homofobię tym, że "Ja się ich nie boję, ja się ich brzydzę" - nie. Brzydzisz się myślą, że mógłbyś uprawiać seks z osobą tej samej płci. I jest to normalne. Ale dla nich myśl, że mogliby uprawiać seks z osobą płci przeciwnej jest czymś wstrętnym. Proste. Co do pedofilii, o której jest strasznie głośno: nie ma jednoznacznych badań, które uzasadniają, że homoseksualizm ma jakiś związek z pedofilią. Pedofil ma jakieś preferencje dotyczące płci, ale zazwyczaj chodzi mu o fakt wykorzystywania dziecka, a nie o płeć. Niektórzy badacze mówią, że pedofilia to oddzielna orientacja seksualna (co nie znaczy, że nie jest karalna! Wręcz przeciwnie, może wyeliminować w ten sposób wymówkę takiego delikwenta, że jest chory psychicznie. Zresztą, nawet na wikipedii można poczytać o tej klasyfikacji). Tak samo nie znam człowieka obojętnie jakiej orientacji, który by nie potępiał pedofilii - poza samymi pedofilami, choć i ci czasem brzydzą się samymi sobą, że ciągnie ich do dzieci (jak czytam niektóre artykuły prasowe). Co do zoofilii - moje zdanie jest takie - póki nie można możliwości porozumienia się ze zwierzętami na tym samym poziomie intelektualnym czy językowym, tym samym nie powinno być przyzwolenia na takie zachowanie. Jednak sami zoofile również potępiają pedofilię. Jeśli macie otwarty umysł i nie boicie się tematów tabu, polecam poczytać ten artykuł (nie bójcie się, jest to strona blogera, który ciekawie pisze o tematach psychologicznych i społecznych, nie jest to artykuł jakiś drastyczny, czy wychwalający cokolwiek, raczej popularnonaukowy).

Takich mitów czy stereotypów można przedstawiać wiele. Generalnie na Internecie zauważam, że największymi homofobami są mężczyźni. Kobiety znacznie częściej akceptują odmienną orientację lub jest im to obojętne. Ale oczywiście homoseksualizm i zjawiska z nim związane to nie tylko radosna strona pt. "Zobaczcie, jesteśmy normalni" - bo co do tego ja się nie kłócę. Ale chciałam pomówić o zjawisku fetyszyzacji homoseksualizmu. Dotyczy ono jednak o wiele częściej osób heteroseksualnych, często pojawia się w fandomach, jest jednak ono słabo opisane lub opisane z jednej strony. O co chodzi?

Zacznijmy od filmów porno, o czym wspominałam. Wystarczy wejść na dowolną stronę z filmikami porno i zobaczyć, ile jest filmików w kategorii "lesbijki", a ile w kategorii "geje". To jest właśnie ten paradoks wśród homofobicznych zachowań mężczyzn, że homoseksualiści są źli (lub ogólnie geje, czy wszyscy homoseksualiści, kobiety również, są źli), ale filmiki porno z lesbijkami są fajne. Może pominę to, jak one są przedstawione, że panie tam grające w ogóle nie są lesbijkami, to jeszcze... No, może oddam głos prawdziwym lesbijkom, które wyśmiewają niektóre zachowania z filmów porno:
I to jest właśnie fetyszyzacja. Że gdy myślimy na poziomie ludzi, to mamy "nie, to jest obrzydliwe", a gdy sprowadzamy kobiety do poziomu zabawek seksualnych, to nagle staje się to atrakcyjne. Lecz atrakcyjne na zasadzie "Jak one razem fajnie wyglądają, dołączyłbym." I tu jest element takiej chęci dominacji. Jest to oczywiście bardzo krytykowane przez feministki, lesbijki i wiele innych grup, ale! Fetyszyzacja dotyczy również gejów.
Bardzo popularny w kulturze japońskiej jest rodzaj mangi i anime zwany yaoi/shounen-ai (przy czym druga nazwa jest bardziej stosowana na Zachodzie, niż w Japonii), który przedstawia związki męsko-męskie, choć jest to przedstawienie bardzo stereotypowe, o czym za chwilę. Co ciekawe, jest to gatunek skierowany do heteroseksualnych kobiet. I zdobył ogromną popularność. Nie będę się rozwodzić nad walorami artystycznymi, jednak przeciętne yaoi ma fabułę porównywalną do Harlequina. W dodatku bardzo stereotypowo są przedstawione postacie, co moim zdaniem nawet uwłacza prawdziwym homoseksualistom - mamy silnego seme, który dominuje w związku, zazwyczaj "nawraca" drugiego bohatera na homoseksualizm i kobiecego, zdominowanego uke, który czasem nawet wygląda jak kobieta i jest spychany do roli kobiety w związku. W yaoi nie ma problemów natury psychologicznej, typu "co moja rodzina powie na to" - wszyscy akceptują, ba, nawet kibicują takiemu związkowi. A co jeszcze, świat yaoi to świat bez kobiet. Jeśli kobiety się pojawiają, to bardzo rzadko, czasami są "tymi złymi". Generalnie jednak bohaterami są mężczyźni. Skąd popularność tego gatunku, który popularny jest też w dużej części żeńskiego fandomu mangi i anime? Mam tutaj trzy tezy:
1) Jeśli takowa dziewczyna opisuje związki męsko-męskie, ma podkładkę pod to, że nie opisuje własnego życia i własnych doświadczeń. Czyli rola maskująca (do tej tezy przekonała mnie pewna znajoma).
2) Brak doświadczeń w życiu seksualnym, romantyzm i takie romantyczne myślenie na temat seksu czy związków powoduje to, że staje się to atrakcyjne.
3) Konfrontacja z życiem codziennym. Jeśli zazwyczaj mówi się o facetach, że są bezuczuciowi, tak tutaj mamy pełno uczuć, w dodatku przedstawianych przez samych facetów.
Dodam tylko, że zjawisko jest również w fandomach zachodnich, ale tamtejsze określenie na związki męsko-męskie to "slash" - pochodzi ono ze "Star Treka", gdzie fani zaczęli widzieć w Kirku i Spocku parę - a opowiadania z nimi opisywali jako "Kirk/Spock". Znaczek "/" to po angielsku "slash", więc stąd nazwa. Nie ma w tym nic złego, ale często przybiera to formę absurdalną i agresywną. Np. często (choć teraz już coraz rzadziej) można było się spotkać z takimi opiniami w fandomie Sherlocka (chodzi o serial BBC), że "jeśli nie uważasz, że Sherlock i Watson są idealną parą, to jesteś homofobem". Doszukiwanie czegoś, czego nie ma lub interpretacja pewnych scen są rzeczami normalnymi. Mówienie, że robię to po to, bo "brakuje reprezentacji homoseksualistów w mediach" też jest ok. Ale atakowanie fanów z inną opinią moim zdaniem nie jest ok. Bo nie ma to nic wspólnego z homofobią, a takie zachowanie ma bardzo dużo wspólnego z fetyszyzacją.
Aha, i jeszcze jeden czynnik - atrakcyjność bohaterów/aktorów odgrywających role. Mam na myśli Durincest z Hobbita, czyli parowanie ze sobą Kiliego i Filiego, którzy są braćmi. Niestety, mam wrażenie, że większość nie ma zielonego pojęcia o kazirodztwie od strony psychologicznej, najczęściej fanki (a może i fani, nie wiem) skupiają się na tym, że "oni tak ładnie ze sobą wyglądają". Nie przeczę, że Dean O'Gorman i Aidan Turner są atrakcyjnymi mężczyznami - bo są. Peter Jackson sam o nich powiedział, że zostawia ich jako atrakcyjny element, żeby i kobiety mogły nacieszyć swoje oko podczas oglądania przygodowego filmu. Ale przykre jest to, że jest to spłycane właśnie do atrakcyjności.

I na tym kończę wywód. Można byłoby długo pisać, rozwodzić się, ale to chyba byłoby za dużo. Jeśli jednak macie jakieś pytania, to piszcie - postaram się zrobić jeszcze jeden wpis na ten temat.
PS. Jeśli ktokolwiek chce skorzystać z treści tego bloga - pozwalam na to, ale pod warunkiem odpowiedniego cytowania. I tyle :)

piątek, 6 września 2013

Ach, ten nieszczęsny gender...

Ech, miało być o mitach, prawda? To po części będzie. Znaczy do tego wpisu skłoniła mnie wszechobecna panika w Internecie na temat programu "Równościowe Przedszkole" (program do ściągnięcia tutaj). Ale bardziej chodzi o to, jak z tą informacją postąpiły przede wszystkim media prawicowe. I naprawdę, smutno mi patrzeć na to, jak wielu ludzi się złapało na taką informację:

Scenariusz zajęć zakłada, że chłopcy będą odgrywać rolę dziewczynek, a dziewczynki chłopców. Autorki zalecają nauczycielom przedszkoli, by chłopców podczas zajęć przebierać w spódniczki, pantofelki, blond peruki z różowymi wstążeczkami, namawiać do zabawy lalkami oraz do czesania sobie loków, zaplatania warkoczy. Oczywiście nie należy zapominać,że powinni malować sobie usta czy paznokcie i parzyć kawkę po uprzednim upieczeniu ciastek.
(źródło: wsumie.pl)

A tak mało zadało sobie trud samodzielnego poszukania źródła i... Może nawet nie tyle informacji, co dokładnym przeczytaniu tego. A co mamy w oryginalnym źródle? Nic takiego. Jedyne to, co odpowiada tej "plotce" (bo w życiu nie nazwę tego rzetelnym artykułem prasowym), to jest ten scenariusz:

Wybaczcie, że tak marnie sklejone, ale tabelka była rozwalona na dwie strony. Źródło: program "Równościowe przedszkole", link wyżej.
I zadaję takie pytanie: no i? Naprawdę to coś złego? Zwłaszcza, że nie chodzi o przebieranki w stylu crossdressing, nie chodzi o stroje współczesne, tylko o historyczne i kulturowe. Chciałam zauważyć, że na przestrzeni wieków bardzo to się zmieniało. Jeden z faktów, który (mam nadzieję, że jeszcze w szkole tego uczą) był dla mnie ciekawy, to był fakt o starożytnych Rzymianach. Otóż starożytni Rzymianie uważali, że prawdziwy mężczyzna powinien nosić togę albo tunikę. Nie do pomyślenia były dla niego spodnie, które to nosili barbarzyńcy. Podejrzewam, że złapaliby się mocno za głowę, widząc "upadek obyczajów", skoro noszenie spodni przez mężczyzn jest (w dalszym ciągu, wbrew tej prawicowej histerii) czymś powszechnym. Mało tego, kobiety też noszą spodnie! Mnisi buddyjscy noszą też szaty, które raczej spodniami nie są. A co z księżmi i sutannami? Zresztą, niepokoi mnie fakt, że w argumentach internetowych komentatorów pojawia się ciągle argument, że chłopiec przebrany w sukienkę i z pomalowanymi paznokciami na pewno będzie miał skrzywioną psychikę i będzie gejem (widać "wirus homoseksualizmu" ciągle tkwi w głowach niektórych), a o dziewczynkach, które bawią się samochodzikami, to ani słowa. Jak ja kocham podwójne standardy, w jakich żyjemy... W każdym razie - mój wniosek jest taki, że... Uwaga, może dla kogoś to będzie coś odkrywczego, ale... Tradycja nie jest czymś niezmiennym. Społeczeństwo ciągle się zmienia i fakt, że pewne zmiany są stymulowane przez określone grupy, czy to lobbujące, czy to ogólnie polityczne, nie zmienia tego, że nie cofniemy się do czegoś, co było kiedyś. Nie zatrzymamy tego, jeśli społeczeństwo wyrazi na coś zgodę. 

Miałam o gender mówić. Skrótowo jednak tego się nie da omówić, bo jest to cała teoria. Ano właśnie.

Mit: "Ideologia gender ma na celu promocję/zachętę do homoseksualizmu..."
Fałsz. Po pierwsze, nie jest to żadna ideologia, a jedynie teoria naukowa. Choć moim zdaniem teoria, to za duże słowo. Bardziej bym rzekła - teza. Teza mówiąca w najbardziej skrajnym wydaniu o tym, że "nie rodzimy się ani mężczyznami, ani kobietami, tylko się nimi stajemy". Choć z góry zastrzegam: daleka jestem od konstruktywizmu, który właśnie mówi o tym w ten sposób. Nie ma jednoznacznych dowodów na to. A dlaczego? Ano dlatego, że próbowano tak robić w kibucach i eksperymentowano w ten sposób, że nie przydzielono chłopcom i dziewczynkom żadnych konkretnych zabaw ani zabawek. Po pewnym czasie i tak okazywało się, że większość dziewczynek woli zabawy, które są spokojniejsze, oparte na wyobraźni (jak na przykład zabawa w dom), a chłopcy bardziej agresywne, wymagające ruchu. Więc moim zdaniem to nie jest tak, że biologia nie ma żadnego wpływu. Owszem, ma, podobnie jak i hormony, które mają wpływ na naszą psychikę. Ale jednak społeczeństwo niewątpliwie też ma wpływ na nasze oczekiwania względem mężczyzn, albo względem kobiet. Od małego nas uczą, że "dziewczynka powinna siedzieć cicho, być grzeczna", a chłopcu pozwala się na więcej. W żadnym wypadku nie prowadzi do homoseksualizmu. Często czytam wypowiedzi pewnych aktorów, którzy są gejami. W ich dzieciństwie często nie brakowało niczego, nie mieli jakichś "złych wzorców", bawili się w typowo "męskie" zabawy, a jednak i tak wyszło, że nie mają pociągu do kobiet. Bo przede wszystkim jest to mylenie tożsamości płciowej z orientacją seksualną. A to są zupełnie dwie różne rzeczy, niestety. A skąd ta cała ideologia? Nie wiem, ale chętnie poznam etymologię tego, skąd prawicowcom wzięło się to słowo, że teorię przekształcili w "ideologię". Czy według nich to jest zamienne? Nie wydaje mi się. To tak, jakby powiedzieć, że jest "ideologia konfliktu" zamiast "teorii konfliktu". W każdym razie ten stek bzdur można włożyć między bajki. Gender jest nauką o tym, jak społeczeństwo wpływa na postrzeganie naszych ról płciowych i tyle. 

Owszem, głównie feministki próbują walczyć ze stereotypami. Ale czy to źle? Naprawdę, warto sobie zadać pytanie (ja nie oceniam tego, jak ktoś uważa): czy chcielibyście, żeby wasze córki w przyszłości były uczone, że mają po sobie sprzątać, a synowie mają wolne i mogą robić co chcą? Niestety, konsekwencje takiego wychowania potrafią być opłakane, zwłaszcza w przypadku rodzin, które nie mają córek - później nie raz czytam czy słyszę o przypadkach, gdzie matka zostaje na starość sama, bo synowie mają ją, kolokwialnie mówiąc, gdzieś. A czy ktoś ich nauczył tego, że nic im się nie stanie, gdy umyją raz, czy dwa naczynia? Czytelniku, odpowiedz sobie szczerze na to pytanie, zgodnie z własnym sumieniem. Jeśli dalej uważasz, że jednak proponowane rozwiązania są złe, to nikt nie nakazuje posyłania dziecka do przedszkola. Albo można zawsze takie dziecko przenieść, przecież chyba takich placówek jest więcej w Polsce, niż 86, w których to wprowadzono ten program? Tak samo przypominam, że wbrew stereotypowi w Polsce dozwolone jest nauczanie dziecka w domu. 

Na koniec - filmik, który moim zdaniem świetnie i skrótowo obrazuje to, o co chodzi w tym całym "gender":


niedziela, 11 sierpnia 2013

Praca po socjologii i kierunkach humanistyczno-społecznych - fakty i mity

Na wstępie jednak mała sprawa techniczna. O ile jeden post na miesiąc jest moim zdaniem ok, ponieważ piszę dość obszerne posty, tak z góry mówię, że następnego postu nie będzie prawdopodobnie we wrześniu. Wrzesień planuję przeznaczyć na pisanie mojej pracy magisterskiej, to jest dokończenie kilku rzeczy, przepisanie wywiadów, itd. Dlatego do blogowania prawdopodobnie wrócę w październiku.

To tyle tytułem wstępu. Dziś chciałabym się jednak zająć kwestią, która jest kluczowa dla mnie niemalże od początku moich studiów. Od początku słyszałam tylko "Gdzie można po tym pracować". Często spotykam też takie oto żarty: 


I doszłam do wniosku, że pora rozprawić się z kilkoma mitami. Nie uważam jednak, że to być może kogoś zachęci do studiowania socjologii, lecz moim celem jest pokazanie, że pewne stereotypy nie są do końca zgodne z rzeczywistością.

Mit #1 - "Po socjologii nie ma pracy."
Znaczy jest to po części mit, a po części prawda. Dlaczego? Powiem tak - prawda jest pod tym względem, jeśli ktoś decyduje się na specjalizację bardzo ogólną lub bardzo wąską, niszową. Na szczęście jednak (choć nie jestem na 100% pewna), chyba już nie ma uczelni, która oferowałaby socjologię "czystą", bez żadnych konkretnych specjalizacji. Te specjalizacje mogą być różne. Moja uczelnia przynajmniej na poziomie licencjatu oferowała po pierwszym roku studiów dwie specjalizacje: socjologia rynku i pracy oraz socjologia małżeństwa i rodziny. Obydwie miały takie zalety, że łączyły one wiedzę z różnych dyscyplin - np. na specjalizacji "rodziny" niezbędna była wiedza pedagogiczna, czy psychologiczna. Ja natomiast skończyłam specjalizację rynku i pracy, gdzie miałam dużo przedmiotów powiązanych z zarządzaniem, ekonomią i marketingiem, stąd m.in. moje posty na temat reklamy, marketingu, itd. I nawet te dwie specjalizacje otwierają już szereg ciekawych możliwości. Ale zacznę raczej od najogólniejszych "propozycji" pracy, a skończę na tych bliższych mojej specjalizacji. 
  • Praca w administracji, urzędach, itd. Wbrew pozorom, nie każdy urząd jest taki, że przyjmuje tylko i wyłącznie prawników, ludzi po administracji, itd. Jest przynajmniej jeden urząd, w którym taka wiedza, choć jest zalecana, to właśnie o wiele lepsza jest wiedza socjologiczna, czy ekonomiczna. A najlepiej i jedno i drugie jest wskazane. Jaki to urząd? Mowa o urzędzie statystycznym. Każde województwo ma przynajmniej jeden oddział urzędu statystycznego (u mnie np. są bodajże również 3 filie). W trakcie studiów licencjackich miałam tam praktyki. I wbrew pozorom, to jest nie tylko papierkowa robota. Dowiedziałam się na wstępie, że dane demograficzne, np. ze spisu powszechnego trafiają do GUSu, który ma siedzibę w Warszawie (i jeśli ktoś jest z Warszawy, to muszę powiedzieć, że oni to dopiero tam mają mnóstwo propozycji praktyk i staży - i w pierwszej kolejności są preferowani studenci socjologii i ekonomii), a poszczególne urzędy statystyczne w danym województwie mają swoją "działkę". Urząd Statystyczny w Zielonej Górze zajmuje się prognozowaniem rozwoju gospodarczego. W skrócie polega to na tym, że wszystkie firmy w Polsce co jakiś czas (o ile dobrze pamiętam, to te mniejsze co 3 miesiące, a większe co miesiąc) wysyłają raporty, którymi zwykle zajmują się kadry. W takim raporcie firma pisze o tym, czy nastąpił rozwój, zastój, czy może regres firmy i jak firma będzie sobie radzić w ciągu trzech najbliższych miesięcy (taka samodzielna prognoza). To wszystko trafia do Zielonej Góry. Stąd potem w telewizji komunikaty, typu "GUS ogłosił, że w tym i w tym kwartale nastąpił rozwój gospodarczy o tyle i tyle procent..." Oczywiście w Urzędzie Statystycznym są inne działy, różne stanowiska, np. można zostać ankieterem. Jedna ankieta polega na badaniu ekonomicznym gospodarstw domowych (czyli rodzina mówi o tym, jak im się powodzi), w innej natomiast należy spisywać ceny w sklepie, po to również, aby GUS mógł też ogłosić podwyżkę lub obniżkę cen w stosunku do poprzedniego miesiąca. Są badania rolnictwa. Są poszczególne analizy statystyczne. Wydawanie biuletynów, które są dostępne za darmo. Wydawanie REGONu dla nowych przedsiębiorstw (swoją drogą, choć nie byłam w tym dziale, to słyszałam, że pod tym względem jest to najmilszy urząd w Polsce, ponieważ pracownicy potrafią nawet dzwonić, by się upewnić, czy petent sobie poradził ze wszystkim). Mnóstwo rzeczy generalnie. I chyba jedynym dokumentem prawnym, jaki trzeba znać, jest ustawa o służbie cywilnej. Zresztą, moim zdaniem, wiedza administracyjna jest do nadrobienia w niemal każdym urzędzie, a akurat absolwent kierunku społecznego może mieć coś, co jest bardzo przydatne - umiejętność komunikowania się (w końcu do urzędów przychodzą różni ludzie), łagodzenia konfliktów, czy zwyczajne zrozumienie danego człowieka. Choć nie mówię, że koniecznie tak musi być. 
  • Praca w różnych domach opieki, MOPS, pomoc społeczna ogólnie. Od razu jednak przyznam, że od kilku lat istnieje odrębny kierunek studiów, który bardziej przygotowuje do pracy w takim zawodzie, niż socjologia, a jest nim praca społeczna. Ale właściwie ktoś, kto kończył socjologię (tak jak u mnie) małżeństwa i rodziny, teoretycznie powinien być przygotowany do tego zawodu, do pracy z osobami starszymi, czy trudną młodzieżą. Z góry jednak mówię - praca dla wytrwałych. Wiem to z doświadczeń innych i rozmów ze znajomymi. W ośrodkach pomocy społecznej po studiach nie oferują złej stawki na początek (a przynajmniej tak było jeszcze z 2 lata temu), jednakże kryje się tu haczyk. Jest to praca, w której łatwo grozi wypalenie, stres, choroby zawodowe. Nie jest to praca dla osób szczególnie wrażliwych, gdyż trzeba odwiedzać takie miejsca, o których czyta się w tabloidach, czyli miejsca, gdzie jest brudno, gdzie ludzie są zaniedbani, chorzy, uzależnieni. Nie są to przyjemne widoki. A i są sytuacje, gdzie człowiek uzależniony od alkoholu potrafi przyjść i grozić, ponieważ on chce zasiłek. I niestety, moim zdaniem nawet wysoka stawka nie rekompensowałaby mi stresu, jaki miałabym przeżyć w tej pracy. Dlatego tak wiele osób stamtąd odchodzi. Ja jednak jestem zbyt wrażliwym człowiekiem, by czegoś takiego się podjąć.
  • Nauczyciel WOSu w szkole, animator. To jest akurat dość zaskakujące, bo powiem wprost: nie spotkałam się osobiście z przypadkiem, żeby ktoś po socjologii pracował w szkole. Studia podyplomowe z WOSu oferuje się dla nauczycieli historii, ale gdzieś czytałam w gazecie, jak ktoś z moich wykładowców mówił, że spotkał się z czymś takim, że któryś absolwent zaczął pracować w szkole. Jak mu się to udało, tego nie wiem, ale podejrzewam, że tym minimum to był kurs pedagogiczny i zdobycie uprawnień (zawód socjologa nie ma uprawnień pedagogicznych), a także jakiś kurs, albo studia podyplomowe, bo WOS jest niestety przedmiotem, gdzie mamy raczej więcej wiedzy na temat prawa, czy polityki, niż na temat samego społeczeństwa (jakie podręczniki bym nie przeglądała, to zawsze dział o społeczeństwie to tylko niewielka część całości, jeden dział może). Z animatorem sprawa jest podobna, ponieważ przynajmniej na mojej uczelni jest kierunek animacja kultury (który jest specjalizacją z pedagogiki) i prędzej absolwenci tego kierunku mają pierwszeństwo do wykonywania takiego zawodu. Nie mówię, że jest to niemożliwe jednak w przypadku absolwenta socjologii, który powiedzmy zrobił specjalizację z socjologii kultury i zdobył uprawnienia pedagogiczne. Jest to jednak dość trudne. 
  • Dziennikarz. Będę tu szczera. Jeszcze w klasie 3 liceum myślałam o tym, by zostać dziennikarką. Chciałam iść nawet na studia polonistyczne, albo dziennikarskie. Skąd więc wzięła mi się socjologia? A wynikało to z rozmowy z moim wychowawcą, który powiedział, że studia dziennikarskie nie przygotowują do tego zawodu, dają one tylko warsztat, który można samemu nadrobić, idąc nawet na kurs, czy studia podyplomowe. Problemem jest jednak to, że musisz mieć wiedzę, żeby pisać o czymś. I wychowawca dodał, że lepsze teksty są napisane przez specjalistów z konkretnych dziedzin, np. z fizyki, psychologii, chemii, biologii, językoznawstwa, czy właśnie socjologii, niż przez kogoś, kto skończył tylko dziennikarstwo (zresztą, bądźmy szczerzy, patrząc na dziennikarzy z tych dużych gazet, to spora część z nich właśnie nie wie, o czym pisze, nie potrafi zrobić researchu w danym temacie. Również nie mówię tu o wszystkich! Znam przynajmniej jedną osobę, która wie, o czym pisze i chwała jej za to, lecz szkoda, że jest to jedynie na szczeblu lokalnym). Ale wracając do mojej historii: przemyślałam tę sprawę i doszłam do wniosku, że mój wychowawca ma rację. Lepiej jest mieć wiedzę w jakiejś dziedzinie. Psychologii na mojej uczelni nie ma, ale była socjologia, a tematy społeczne zawsze mnie interesowały. I tak to już się kręci piąty rok... A marzenie o dziennikarstwie porzuciłam. To znaczy, nie wykluczam, że być może mogłabym napisać kilka tekstów do czasopism, ale nie chciałabym stałej współpracy. Wiem trochę, jak to bowiem wygląda od kuchni, bo mieszkałam przez rok właśnie z tą osobą, która jest dziennikarzem i codziennie ta osoba opowiadała mi, jak to wygląda. Stres niesamowity. Poza tym, niestety nie ma tak jak w serialach, czy w filmach, temat do artykułu musisz znaleźć sobie samemu. Ciężko jest znaleźć temat, który się nie powiela, niestety. Praca na stały etat? Tylko, jeśli umiesz się przebić. W redakcjach również panuje wyścig szczurów, niestety. 
  • Ankieter. Od razu jednak zaznaczę: nie znam przypadku, żeby praca ankietera była pracą stałą, za biurkiem, od 8 do 16, na etat, itd. Jest to bardziej praca dodatkowa, dorywcza, na umowę o dzieło najczęściej. Miałam jednak okazję popracować w ten sposób. Dostałam jedno zlecenie, gdzie pojechałam z koleżanką. Ankiety są najczęściej na zlecenie jakiejś firmy, bardzo rzadko zdarzają się one na tematy stricte społeczne (a o ankietowaniu w badaniu exit poll - czyli po wyjściu ludzi od urn po wyborach - można sobie pomarzyć, bo tym zajmuje się gigant na polskim rynku, czyli TNS Global, dawniej OBOP). Jednak jest na rynku trochę firm, które zajmują się badaniami marketingowymi, czy badaniami uczestnictwa w kulturze. Moje badanie polegało na przeprowadzeniu wywiadu z osobami z konkretnych miejscowości. Na kartce miałam, ile osób należy znaleźć, w jakim przedziale wiekowym i jakiej płci, a samo badanie było na temat tego, czy mieszkańcy wiosek zgadzają się na budowę kopalni w pobliżu ich miejscowości. Przy jednorazowym takim zleceniu (to akurat było dla firmy, która współpracuje z moją uczelnią) można trochę zarobić, jednak jest to męczące. Nie można zmusić nikogo do badania, więc pozyskanie osób było dość trudnym zadaniem momentami, zwłaszcza, jeśli miejscowość jest mała. Czytanie w kółko tych samych pytań również męczy, pod koniec dnia ma się dość. W dodatku nie można wprowadzić żadnych poprawek, ulepszeń, itd. Bo choć ja jako studentka socjologii, jak i koleżanka, widziałyśmy, że w tej ankiecie niektóre pytania są bez sensu, nietrafione, to nie mogłyśmy z tym nic zrobić. Mimo wszystko dobrze wspominam ten dzień. I dodam, że po przejściu szkoleń każdy może zostać takim ankieterem. A jeśli nie, to za chwilę napiszę o innej pracy, podobnej do ankietera, ale polegającej na trochę innej rzeczy.
  • Tajemniczy klient/Mystery shopper. Jest to praca również dorywcza, podobnie jak ankieter, ale ostatnio właśnie spróbowałam się w to bawić. Podoba mi się dogodny system rekrutacji - nie musisz mieszkać w wielkim mieście, by zostać tajemniczym klientem. Większość firm oferuje bowiem rejestrację i szkolenia przez internet, a kontaktują się z tobą drogą mailową lub telefoniczną. Ale na czym polega ta praca? Generalnie na sprawdzaniu jakości obsługi w odpowiednim lokalu, np. w supermarkecie. Dostajemy konkretny scenariusz zachowań (co musimy zrobić, o co zapytać, co sprawdzić, itd.). Czasami trzeba dokonać zakupu kontrolnego (ale przeważnie ta kwota jest zwracana przy rozliczeniu) i przesłać skan paragonu, a czasami wizyta jest bez zakupu, ale np. z nagraniem. Potem, w domu, przez internet wypełniamy ankietę na temat tego, jak było w danym sklepie/placówce. Szczerze, choć zarobki nie są wysokie, to praca taka ma swoje zalety. Umowa o dzieło nie związuje z jedną firmą, można pracować dla kilku (ja dostaję zlecenia od dwóch firm), można pracować o takich godzinach, jakie tobie odpowiadają, a i czasami jest to też dobra okazja do zakupu np. ubrań. Generalnie polecam taką pracę każdemu, kto ma czas na nią. Wiedza socjologiczna nie jest konieczna, ale mi się przydaje przy wypełnianiu ankiet. Są to jednak badania marketingowe (miałam o nich nawet wzmiankę na zajęciach). Dla jakich firm pracuję? Tu nie podam, ewentualnie mogę podać prywatnie, drogą mailową. Jeśli ktoś jednak chciałby się dowiedzieć, jakich firm szukać, jakich unikać, które nawiązują współpracę - polecam przejrzenie tego forum (a konkretnie chodzi o wątek "Katalog firm").
  • Reklama, dział promocji, PR, itd. Teoretycznie PR powinnam wrzucić oddzielnie, ale niech będzie. Po mojej specjalizacji jesteśmy przygotowani do tego, by tworzyć odpowiednie ulotki, reklamy, promować firmę, czy tworzyć jej PR (w skrócie PR to relacje z otoczeniem, które wbrew opinii nie polegają na kłamstwie, tylko właśnie na mówieniu prawdy). Wiem, że kilka osób z mojego roku znalazło pracę w takiej branży. Jest to moim zdaniem jednak praca dla ludzi kreatywnych, którzy umieją pracować w grupie i mają pomysły na promocję. A PR to jednak praca trudna, do której ciężko się dostać komuś, kto nie ma doświadczenia, niestety.
  • Dział HR, rekrutacji, kadry. Osobiście - praca moich marzeń. Nieźle płatna, polegająca na kontaktach z ludźmi, łagodzeniu konfliktów w firmie, zajmująca się rekrutacją nowych pracowników, praca polegająca na komunikacji między działem kierowniczym, a pracowniczym. I również jest tu potrzebna wiedza na temat ludzkiej psychiki, działaniu w grupach, konfliktów, umiejętność komunikacji, wczucia się w człowieka. Jednakże w przyszłości chciałabym mieć taką pracę i chciałabym szukać czegoś w tym kierunku. Lecz co będzie, to będzie.
Oczywiście zawsze pozostaje robienie doktoratu i praca na uczelni w charakterze wykładowcy, ale moim zdaniem to już zupełnie inna bajka, tylko dla wybranych. 

Mam nadzieję, że w kolejnym poście rozprawię się z kolejnymi mitami :)

czwartek, 25 lipca 2013

Wizerunek kobiety w mediach

Z góry uprzedzając - post ten będzie dość obszerny, choć krąży mi w głowie od jakiegoś czasu. 

Jednym z wielu zagadnień, jakimi zajmuje się socjologia, są wszelkie rodzaju zmiany społeczne. Zmiany dość łatwo można obserwować poprzez media, które oczywiście kreują także ludzie, choć nie tylko. Tak na czasie - księżna Kate urodziła synka, choć od jakiegoś czasu było wiadomym, że nawet jeśli dziecko okazałoby się dziewczynką, to kolejność dziedziczenia nie zmieniłaby się. Nawet królowa brytyjska idzie z duchem czasu - skoro kobiety w krajach demokratycznych mają wiele praw, to dlaczego nie zmienić tradycji (która notabene jest także czymś zmiennym wbrew pozorom)? 

Jednakże, jak wspomniałam, ten post poświęcę zagadnieniom wizerunku kobiety w różnych mediach, omawiając poszczególnie kilka przypadkach. Na wstępie jednak przyznam, że na swoich zajęciach szczegółową analizę poświęcaliśmy przede wszystkim reklamie. Reklama, czy to audiowizualna, czy wizualna wciąż kieruje się kilkoma archetypami kobiet:

  • kobieta młoda - często przedstawiana z przyjaciółką, czasem z partnerem/mężem. Kobieta aktywna, chcąca zwojować świat, nie patrząca na przeciwności losu. Kobieta niezależna, pewna siebie.
  • matka - różnie przedstawiana, lecz zazwyczaj z rodziną. Jest to kobieta, która "ma czas na wszystko", bowiem ma czas na pracę, gotowanie, sprzątanie, zajmowanie się dziećmi (włączając w to ich leczenie, gdy są chore, choć powoli się to zmienia, jakiś czas temu widziałam reklamę, gdzie to ojciec zajmował się chorym dzieckiem), a także czas na spotkanie się z przyjaciółmi i dbanie o siebie.
  • kobieta sukcesu - kobieta, która przede wszystkim jest pokazana w pracy, osiągająca sukcesy i ciężko na nie pracująca.
  • kobieta luksusowa - częściej pojawiająca się w reklamach wizualnych, choć także można spotkać taki wizerunek w przypadku reklamy perfum - przede wszystkim ma przyciągać wzrokowo, ubrana w luksusowe kreacje, z nienagannym makijażem. Ma symbolizować ekskluzywność, luksus danych produktów.
  • kobieta - obiekt. Coraz rzadziej spotykany wizerunek (i słusznie, ale o tym dalej). Pod pewnym aspektem taka kobieta jest zbliżona do kobiety luksusowej, lecz często jest ona przedstawiana nago lub też w sposób wulgarny, wyzywający, jest po prostu dekoracją danego produktu. Skierowana głównie do mężczyzn. Nierzadko zdarza się, że dany produkt jest przedstawiony w formie kobiecego ciała.
Znacznie rzadziej mamy do czynienia z innymi kobietami (kobieta starsza, choć również się pojawia w specyficznym rodzaju reklam), czy kobietami, które przełamują pewien stereotyp. W zasadzie każda reklama jest w pewnym stopniu przekłamaniem, bo tworzy fałszywą rzeczywistość, świat, którego nie ma, w którym wszystko jest idealne, a wszelkie problemy można rozwiązać łatwo oczywiście za pomocą reklamowanego produktu. Jednakże Komisja Etyki Reklamy walczy z ostatnim wizerunkiem, uprzedmiotowiającym kobietę. Można przeczytać o takiej reklamie na stronie Gazety Wyborczej. Komisja Etyki Reklamy nakazała firmie wycofania tejże reklamy, uzasadniając, że jest ona seksistowska i przedstawia przedmiotowo kobietę. Firma tłumaczy się, że owe zdjęcia były artystyczne. Niestety, ciężko jednak nie zgodzić się z KER, która podaje inny argument, mówiący o tym, że reklama wprowadza w błąd (w dodatku ten błąd jest grą słowną, akcentującą dwa słowa w ten sposób, że czyni to tę reklamę wulgarną - "Devil otworzy każdą ci puszkę"). Inne reklamy, które zostały wycofane w różnych krajach, można obejrzeć na popularnym serwisie kwejk.pl. Z łatwością można zauważyć, że część z nich również przedstawia kobietę w sposób przedmiotowy.

Jednak czy tylko reklama jest problematyczna, jeśli chodzi o wizerunek kobiety w mediach? Nie. Często taki nieodpowiedni wizerunek można zobaczyć w popularnych serialach, kreskówkach, filmach. Czasami problematyczne i kontrowersyjne jest samo podejście fanów, a czasami - kreacja sama w sobie. Przeanalizuję więc kilka przypadków - dobrych i złych moim zdaniem.

Przypadek #1: Kiedy zmiany są na gorsze. 
Mam tu na myśli przede wszystkim serial pt. "Doctor Who". W wielkim skrócie - serial, który w tym roku będzie obchodził 50-lecie, jeden z symboli kultury brytyjskiej, opowiada o Doktorze, kosmicie pochodzącym z planety Gallifrey, ostatnim z Władców Czasu, który podróżuje w czasie i w przestrzeni. Serial raz został anulowany w 1989 roku, wrócił na ekrany brytyjskich telewizorów w roku 2005, kiedy scenarzystą został Russell T. Davies. Davies zrezygnował i powierzył dalej rolę głównego scenarzysty Stevenowi Moffatowi w roku 2010. Wtedy zaczęły się również problemy.
Cały serial opiera się na jednym - na zmianach. Doktor regeneruje się, więc tym samym mamy zmianę aktora. Podróżuje on z różnymi osobami, najczęściej są nimi młode kobiety. W latach, kiedy scenarzystą był Davies, przedstawił nam on trzy różne kobiety (i obok kilka innych, ale mówię tu o głównych bohaterkach). Pierwszą z nich była Rose Tyler, grana przez Billie Piper. Była to młoda dziewczyna, nie wyróżniająca się niczym szczególnym (właśnie straciła pracę, nie zdała matury, a w szkole była jedynie dobra z gimnastyki). Była to jednak postać, z którą mogło się utożsamiać wiele młodych Brytyjek. Kolejną postacią była Martha Jones, grana przez Freemę Agyeman, bodajże pierwsza czarnoskóra towarzyszka Doktora, jednakże bardzo odbiegająca od stereotypu czarnoskórej kobiety - była studentką medycyny, pochodziła z dobrej rodziny, a przygody z Doktorem sprawiają, że jej postać ewoluuje w ciekawym kierunku (tu przyznaję, że seria z Marthą na dobre wciągnęła mnie w serial). Kolejną bohaterką jest Donna Noble, grana przez Catherine Tate. Donna jest nieznośna, pyskata, histeryczna. Jest również podstarzałą panną, nie ma powodzenia w pracy (jest tylko sekretarką, pracuje w zastępstwie), ani w miłości (jej ślub okazuje się porażką). Postać, której z pozoru nie da się lubić, zmienia się również nie do poznania. I... Potem mamy krach. Krach i regres w kwestii bohaterek. Mam tu na myśli dwa przypadki: Amelię (Amy) Pond (graną przez Karen Gillan) i River Song (graną przez Alex Kingston).
Amy jest przypadkiem wzorowanym na innej postaci, którą przedstawił nam Moffat. Otóż poznajemy ją jako małą dziewczynkę, która spotyka Doktora, a ten przenosi się w czasie, mówiąc, że "zaraz wróci". To "zaraz" okazuje się... 12 latami rozłąki. Amy wyrasta na piękną kobietę. I... Tu zaczynają się pewne problemy i wątpliwości. Część fanów dość krytycznie się rozpisywała już na jej temat, i to nie raz, ja powiem to w skrócie. Kiedy powiedziałam raz, że nie lubię Amy, ktoś mi odpowiedział "Nigdy nie zrozumiesz postaci, jeśli będziesz patrzeć na nią ze swojego punktu widzenia". Nie wiem, jak inaczej miałabym to zrobić, ale wszystko wypada na niekorzyść. Zacznijmy od tego, że Doctor Who z założenia jest serialem familijnym, który często oglądają również dzieci. A co serwuje nam Moffat? Ujęcia Amy, które z założenia mają się kojarzyć z seksem, jest ona swoistym "eye candy", nawet mówią o niej "legs". O ile poprzednie bohaterki nie były brzydkie, to jednak nie emanowały seksem. Miały również swoją historię, konkretne życie, poznajemy ich rodziny. W przypadku Amy, choć to bardziej skomplikowana sprawa, to mamy jakby pustą kartkę. Ma ona zawód... kissogramu, czyli chodzi przebrana za policjantkę/pielęgniarkę/zakonnicę i przesyła całusy od kogoś dla pewnej osoby. Ten zawód z całą pewnością nie wymaga wyższego wykształcenia i kojarzy się dość jednoznacznie. Już nawet nie chcę krytykować pewnych zachowań Amy, która ma prawo być niedojrzała, jednakże były one dość nielogiczne. Twierdzi, że kocha swojego chłopaka, a mimo to ugania się za Doktorem. To jednak nic, w porównaniu z tym, co potem nam serwuje Moffat.
Amy Pond ze swoim dzieckiem (źródło: tumblr.com).
Amy później znajduje się w roli, którą Moffat sobie bardzo upodobał (bo też mam wrażenie, że jego postacie kobiece są małymi, słodkimi dziewczynkami/kobietami, które mają emanować seksualnością/matkami - ciężko mi znaleźć inne postacie, które wyłamują się z tego schematu), czyli w roli matki. I to matki... Albo tego nie powiem, bo mogę zdradzić spoiler komuś, kto nie oglądał serialu, ale powiem krótko, że postać ta okazuje się kimś ważnym w życiu bohaterów. Małe dziecko jednak zostaje zabrane Amy zaraz po porodzie (dlaczego, tego również nie powiem), po czym... Przechodzi ona do porządku dziennego. Nie mam nic przeciwko kreowaniu postaci, które są matkami. Ale gdy mamy tak nielogiczne zachowanie, to niestety, nie mogę tego przełknąć. I mogę darować Moffatowi to, że jego postać emanuje seksem, ale czegoś takiego już nie (zwłaszcza, że sama Amy zapewnia, że kocha swoje dziecko - ja jakoś tego nie zauważyłam).
River Song (źródło: bbc.co.uk)
Drugą postacią, z którą mam problem, jest jak już wspomniałam, River Song. River poznajemy w czwartej serii, jako postać, wydawałoby się, że epizodyczną. Emanowała jednak tajemniczością, co spodobało się większości fanów. River później regularnie powraca, widzimy ją co jakiś czas, kiedy pomaga Doktorowi. I również nie zdradzając zbyt wiele, w tym przypadku drażni to, że Moffat robi z niej kobietę, która jest geniuszem, jest mądra i przydatna, jednakże nie zapracowała na swoją mądrość, jej geniusz również nie wynika z ciężkiej pracy, a (też nie mówiąc zbyt wiele) z powodu sił nadprzyrodzonych. Osobiście mnie drażni to, że momentami próbuje ukraść głównemu bohaterowi swoje miejsce. Jest też kolejną postacią z rodzaju "schematów Moffata" (jak to roboczo nazywam jego przypadek) - jest ona przedstawiona jako kobieta w średnim wieku, ale również emanuje seksualnością, rzuca żartami z podtekstem erotycznym, które w przypadku serialu familijnego są nie na miejscu i są dość niesmaczne. Odniesień do seksualności (niepotrzebnych zresztą) Moffat ma dość sporo, dlatego dziwię się, że BBC nic jeszcze mu na ten temat nie powiedziało.
Podsumowując ten przypadek - jest to znak, że zmiany nie zawsze oznaczają coś dobrego. Bo na ironię, Davies, który jest gejem, potrafił stworzyć lepsze kreacje ról kobiecych (a niby mówią, że geje nienawidzą kobiet i źle je przedstawiają), niż Moffat, który jest mężem z długoletnim stażem. Doktor ma na szczęście nową towarzyszkę, którą polubiłam, ponieważ trochę wyłamuje się ze schematu, a przynajmniej jej wady dla mnie nie są nie do zniesienia. Jak będzie dalej - wszystko się okaże.

Przypadek #2: Stereotypowe myślenie fanów.
Przypadek drugi opieram bardziej na opiniach fanów, niż na samym wizerunku postaci. Powód jest prosty: nie znamy jeszcze tej postaci. Widzieliśmy z nią raptem kilka scenek i trailer, ale odkąd zostało ogłoszone, że taka postać pojawi się w filmie, już zaczęła budzić kontrowersje. O kim mowa? O Tauriel z drugiej i trzeciej części "Hobbita".
Elfka Tauriel, o którą jest tyle zamieszania (źródło: ew.com)
Nie chcę jednak się zagłębiać w to, co "może być w tej postaci nie tak". Polecam za to przeczytanie tego wpisu. Fascynuje mnie jednak o wiele bardziej samo podejście fanów. Jest bowiem spora grupa osób, która z góry jest nastawiona na "nie". Główny argument to: "Postać nie pojawia się w książce". Mam jednak wrażenie, że fani tym samym przedstawiają ukryty, może nie do końca świadomy, ale jednak, seksizm. Dlaczego? Bo argument byłby do przyjęcia, gdyby nie to, że w filmie pojawiły także postacie męskie, których również nie było w książce, a tylko nieliczni narzekają na ich obecność. Sama Evangeline Lilly, która ma grać elfkę, była sceptycznie nastawiona do pomysłu, idealnie jednak wyjaśnia rolę jej postaci w tym filmie, który jest nagraniem z tegorocznego Comic Conu (wypowiedź na ten temat zaczyna się około 26 minuty i 40 sekundy):

Pomijając jednak kwestie pt. czy postać jest potrzebna, czy też nie, zastanawia mnie bardzo stereotypowe myślenie fanów, którzy uważają, że postać kobieca "wszystko psuje". Co ciekawe, takie zdanie często wyrażają same kobiety. Moim zdaniem powodów, dla których nie lubi się z góry takich postaci, jak Tauriel, jest kilka:
  • zakładanie, że postać kobieca, która ma być silna (Tauriel jest kapitanem straży), nie może równocześnie podlegać słabościom, takim jak miłość (aktorzy sugerowali, że będzie wątek romansowy i to z jednym z głównych bohaterów). Stereotypowe założenie, że kobieta niezależna nie potrzebuje lub nie ma prawa nawet chcieć się zakochać. Pomijając już kwestie, że wątek romansowy wcale nie musi być wątkiem przecukrzonym i szczęśliwym. 
  • traktowanie książki jako świętość, swojego rodzaju Biblię, więc każda zmiana jest zamachem na ową świętość. Jak wspomniałam w innym poście, niestety film, a książka to dwa różne media. Również czasy się zmieniają i film trzeba dostosować do współczesnego widza, który niekoniecznie zna oryginał.
  • zwyczajna zazdrość o to, że postać kobieca "zabierze mi" męskiego bohatera. To najczęściej widzę w przypadku młodszych fanek, które wzdychają do jednego z głównych bohaterów, więc tym samym w postaci kobiecej widzą zagrożenie. 
Innym zarzutem, który często pada, jest to, że Tauriel jest zbyt idealną bohaterką, niewiarygodną, tzw. Mary Sue. Jest to jednak kwestia sporna, bowiem pozwolę sobie zacytować pewną wypowiedź, którą kiedyś znalazłam na tumblrze:
If a character is a bad ass woman who doesn’t need a man - Mary Sue. If she is a bad ass woman who does fall for a man - Mary Sue. If she is a pretty princess/damsel in distress - Mary Sue. If she is just an ordinary girl who gets the guy - Mary Sue. WHO THE HELL ISN’T A MARY SUE???
I sprawa jest też o tyle śmieszna, że w zasadzie o postaci nic nie wiemy, komentować i oceniać będziemy mogli dopiero w grudniu, po premierze drugiej części "Hobbita".

Przypadek #3: Bierność postaci kobiecych. 
Ostatnio przyznaję, że wróciłam do oglądania anime, choć też nie bezkrytycznie. Być może jest to kwestia odmienności kulturowej, jednak rzadko które anime wyłamuje się ze schematu, często również nie potrafię zrozumieć postaci kobiecych, które najczęściej zachowują się biernie. Być może jest to uwarunkowane kulturą Japonii, gdzie kobieta cicha, słodka, niewinna, bierna jest w pewnym sensie ideałem (często kobiety w Japonii także po wyjściu za mąż rezygnują z pracy zawodowej i poświęcają się tylko i wyłącznie rodzinie, jednakże gdy pensja męża jest wysoka, mogą sobie na to pozwolić). Widać to często po rankingach postaci do przeróżnych mang, gdzie bardzo często introwertyczna i cicha dziewczyna znajduje się wyżej w rankingu niż głośna, aktywna bohaterka. Jednakże co za dużo, to niezdrowo, o czym miałam okazję się przekonać, oglądając "School Days".
Główne bohaterki "School Days" - Sekai i Kotonoha (źródło: blogspot.com)
Jest to bardzo kontrowersyjne anime z 2007 roku, oparte na podstawie gry erotycznej. Kontrowersyjne jest głównie zakończenie, które, nie mówiąc zbyt wiele, nie jest dobre. Jeśli anime miało być chwytem marketingowym, na zasadzie "kup grę i stwórz sobie własne, szczęśliwe zakończenie", to się udało. Mimo wszystko nie można mówić o tym, że jest to anime idealne. Jest w nim pełno niedociągnięć, nielogicznych zachowań bohaterów.
O czym jednak jest to anime? Wydawałoby się, że zaczyna się dość niewinnie, jak szkolny romans - chłopak o imieniu Makoto interesuje się dziewczyną o imieniu Kotonoha, lecz nie ma odwagi, by do niej się odezwać. Wobec tego w roli swatki występuje jego przyjaciółka z klasy, Sekai (skrycie w nim zakochana). Działania Sekai przynoszą skutek, bo Makoto zaczyna umawiać się z Kotonohą. I tu mógłby być koniec, ale sprawy zaczynają się komplikować, gdy Makoto stwierdza, że taki związek z niewinną dziewczyną jest dość nudny i chciałby czegoś więcej, a Sekai zgadza się, by mu to zaoferować...
I szczerze mówiąc, mogłoby być to ciekawe anime, z trudnym wątkiem psychologicznym, jak radzenie sobie z nieodwzajemnionymi uczuciami, czy z wątkiem zdrady, co jest dość dojrzałym wątkiem, niezbyt często spotykanym w anime, w szczególności w tym przeznaczonym dla nastolatków. Jednakże zakończenie jest swoistym krachem fabularnym, ponieważ nikt do końca nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Jedni zakończenie chwalą, inni uważają, że jest niesmaczne i beznadziejne. Polecam obejrzeć, to anime ma tylko 12 odcinków, a dla zakończenia i wyrobienia sobie opinii - moim zdaniem warto.
Jednakże chciałam mówić o bohaterkach kobiecych. Niestety, one nie radzą sobie w żaden sposób z tym, jak traktuje ich mężczyzna, którego obie kochają - są bierne, Makoto staje się dla nich całym ich światem, zgadzają się na wszystko, co im proponuje, mówi. Do Kotonohy nie dociera fakt, że chłopak, którego darzyła szczerym uczuciem, już jej nie kocha. Z jednej strony można to łatwo wyjaśnić tym, że mamy tutaj do czynienia z nastolatkami (bohaterowie mają około 15-16 lat), a wiadomo, że w tym czasie zazwyczaj dziewczyna zaczyna myśleć poważniej o miłości, związkach, a dla chłopaka ważniejsza jest zabawa bez zobowiązań. Jednak drażni to, że bohaterki nie potrafią walczyć o swoje lub pogodzić się z tym, co je spotkało, tak jakby nie miały w ogóle szacunku dla siebie. Być może patrzę jednak na nie z perspektywy Europejki, która raczej nie uważa, że utrata kochanego mężczyzny to koniec świata. Mimo wszystko parę szczegółów można by było dopracować, choć z drugiej strony, czego się spodziewać po anime opartym na grze erotycznej skierowanej do mężczyzn?

Przypadek #4: Bohaterki niemal idealne.
I na koniec wisienka na torcie - również anime, jednak pozytywny przykład. Jest nim "Fullmetal Alchemist: Brotherhood", oparte na mandze pt. "Fullmetal Alchemist".
Jest to przypadek o tyle ciekawy, że targetem są tutaj również młodzi chłopcy. W skrócie anime opowiada o dwóch braciach: Edwardzie i Alphonse Elric, którzy żyją w alternatywnym świecie, gdzie zamiast techniki rozwinęła się alchemia, oparta na zasadzie równoważnej wymiany. Chłopcom umiera matka, więc postanawiają złamać prawo alchemii i przywołać matkę do życia. Próba nie udaje się, w związku z czym Alphonse poświęca swoje ciało (a jego dusza znajduje się od tej pory w zbroi), a Edward poświęca nogę i rękę. Chłopcy próbują odnaleźć sposób na odzyskanie ich ciał.
Bohaterki mangi i anime "Fullmetal Alchemist" w wizji fanowskiej (źródło: tumblr.com)
I choć tutaj bohaterki kobiece są postaciami drugo-, trzecioplanowymi, czy nawet epizodycznymi, trzeba pochwalić autorkę, że potrafiła stworzyć niepowtarzalne postacie kobiece, a każda z nich ma inną rolę. Żadna z nich nie jest zapychaczem, każda jest potrzebna na swój sposób. Każda z nich wygląda również inaczej, a nawet gdy kobieta ma krótkie włosy (co widzimy w przypadku kilku bohaterek), nie ujmuje jej to kobiecości. Nawet konkretna rola żołnierza nie sprawia, że postać kobieca jest tym samym stereotypowym "babochłopem". Mamy więc matkę, nauczycielkę, żonę, przyjaciółkę, kobiety w typowo męskich zawodach (mechanik, żołnierz), kobietę, która dąży do władzy, wojowniczki, kobiety sprytne, pracujące, czułe. Każda z nich jest niepowtarzalna na swój sposób i ma odrębny charakter, a także rolę. Mają swoje wady, ale przy tym pokazują, że nie są wcale gorsze od mężczyzn. I jest to przykład na to, że można, że jest to możliwe, by stworzyć postacie kobiece, które nie są jak Bella ze "Zmierzchu" (Doug Walker niedawno określił ją jako "czystą kartkę", co dokładniej miał na myśli, możecie się przekonać, oglądając ten filmik). Dlatego polecam bardzo anime "Fullmetal Alchemist", bo pomijając postacie kobiece, to mamy również masę innych, ciekawych wątków.

I na tym kończę swój wywód, jest to chyba najdłuższy wpis, jaki stworzyłam. Podsumowując: bardzo trudno jest stworzyć postać kobiecą. Ciężko jest wyplenić stereotypy z reklam, jednak niestety często twórcy seriali, książek, filmów przenoszą je do swoich dzieł, przez co sami odbiorcy zaczynają się kierować stereotypami. Jest to ciężka praca, ale jednak okazuje się, że można, że można stworzyć postać kobiecą, która tym samym dorównuje mężczyźnie pod każdym kątem, ale jednocześnie zachowuje swoją kobiecość, nie wyrzeka się jej. A różnorodność jest w tym przypadku też najważniejsza - czyli jest wiele ról, które może spełniać kobieta i jak się okazuje, może sprostać niemalże każdej z nich. Pod względem urody jest już różnie, ale to chyba temat na trochę inny wpis.

A w następnym wpisie postaram się opowiedzieć o tym, gdzie można pracować po socjologii i kierunkach jej pokrewnych - bo wbrew stereotypowi, pracę można znaleźć.

sobota, 6 lipca 2013

Rzecz o sondażach - postscriptum i komentarz

Jeszcze raz napiszę o sondażach, bo dzisiaj, przeglądając stronę Gazety Wyborczej, trafiłam na bardzo ciekawy artykuł. Zabrzmię może dość wrednie, ale artykuł ten bardzo mnie ucieszył, bowiem potwierdził niejako moje poprzednie słowa na temat jednej firmy, a mianowicie firmy Homo Homini.

Chodzi jednak o inne badanie, niż te, które omawiałam ostatnio. Te było zrobione na zamówienie stowarzyszenia Republikanie. Było jednak tak nierzetelne, że niestety firma musiała się wytłumaczyć ze swoich błędów. 

A błędy były, jak czytamy w artykule, dość znaczne, m.in. pytania sugerujące w stylu: czy podatki w Polsce są za wysokie, czy ZUS jest organizacją drogą, nieefektywną, marnującą pieniądze, o pomyśle obniżenia podatków i zmniejszenia liczby urzędników. A zaraz po tym: Czy słyszał(a) Pan(i) o powstaniu nowego stowarzyszenia Republikanie założonego przez posła Przemysława Wiplera, którego programem jest: obniżenie podatków, ograniczenie obciążeń biurokratycznych, zmniejszenie liczby urzędników oraz wsparcie rodzin.

Oczywiście jest to poważny błąd przy robieniu jakiegokolwiek badania, o tym akurat nie wspomniałam w poprzedniej notce. Sugerujemy w ten sposób respondentowi konkretną odpowiedź. Dodatkowo prezes firmy dodaje, że każde pytanie kosztowało 800 zł. Dość mało. Dla porównania: jedno pytanie w CBOSie, które zawiera opcje odpowiedzi tylko "Tak" lub "Nie" kosztuje 1500 zł. 

Oczywiście firma pozostaje bezkarna, bo tak jak wspominałam, nie jest zrzeszona w OFBOR, więc nie ma nad nią kontroli. Dodatkowo ktoś w komentarzu podaje, że często wybierane są konkretne regiony Polski, by zrealizować taki sondaż, co również nie powinno mieć miejsca. 

Jednakże mam nadzieję, że również ten artykuł sprawi, że więcej ludzi zacznie krytycznie przyjmować do wiadomości wszelkie informacje o wynikach sondaży. 

piątek, 14 czerwca 2013

Rzecz o sondażach

Przydałby się nowy post, więc go piszę. Do napisania go zainspirowały mnie wyniki ostatnich sondaży wyborczych. Obserwując je, jednoznacznie w sondażach wygrywa PiS, z różnym poparciem procentowym. Dla jednych to powód do wielkiej radości, a dla innych - do niepokoju. Starając się obiektywnie zachować swój głos (nie chcę, by mój blog był polityczny), postaram się wytłumaczyć, dlaczego do takich wiadomości w każdym przypadku należy podchodzić sceptycznie.

W innym poście pisałam o tym, jak podchodzić sceptycznie do wszelkich takich informacji, które mogą być pseudonaukowe. Tutaj zaś postaram się wyjaśnić na kilku przykładach, jak podchodzić sceptycznie do informacji o sondażach.

Pierwszym przykładem będzie sondaż firmy Millward Brown. Nie pamiętam, gdzie dokładnie natrafiłam na tę informację, ale generalnie można o tym poczytać m.in. na stronie Newsweeka. Przy takich informacjach, pierwszą rzeczą, jaką szukam jest wzmianka o metodzie i próbie. Tu mam krótką wzmiankę na ten temat:

Grafika ze strony Newsweeka, źródło obrazka: http://polska.newsweek.pl/sondaz--newsweeka---przewaga-pis-nad-po-rosnie--ale-polacy-i-tak-nie-maja-na-kogo-glosowac--,zoom,104891.html


I pierwsza rzecz, która już powinna niepokoić - informacja o próbie. "Reprezentatywna grupa 420 Polaków". Przykro mówić, ale to nie jest reprezentatywna grupa, a wynika to z prostej statystycznej zasady rozkładu normalnego. Im większa próba, tym wyniki można bardziej generalizować, bo zbliżają się one do idealnych wzorów matematycznych. Dla Polski za próbę reprezentatywną (czyli na kraj zamieszkujący 38 mln ludzi) przyjmuje się, że próba taka to ponad 1000 osób. Z kolei w Niemczech, które mają 80 mln mieszkańców ta próba to już 2000 ludzi. I tak dalej. Cenię Millward Brown, ale tylko jako firmę prowadzącą badania marketingowe. Innym niepokojącym faktem jest to, że nie ma słowa o metodzie, choć w innym tekście znalazłam wzmiankę, że była to metoda telefoniczna bodajże.

I tu kolejny przykład. Na Wirtualnej Polsce mieliśmy ostatnio przedstawione wyniki sondażu przeprowadzonego przez Instytut Homo Homini. Tu wzmianka o metodzie i próbie jest dłuższa:

Sondaż dla Wirtualnej Polski został przeprowadzony 11 czerwca. Zrealizował go Instytut Badania Opinii Homo Homini. Badanie preferencji politycznych prowadzone jest metodą telefonicznych, standaryzowanych wywiadów kwestionariuszowych wspomaganych komputerowo (CATI - Computer Aided Telephone Interview) na probie losowo-kwotowej stanowiącej liczebną reprezentację cech demograficznych dla ogółu pełnoletnich mieszkańców Polski z zachowaniem rozkładów terytorialnych (dane wg GUS). Wielkość próby to przynajmniej 1067 jednostek w jednym pomiarze. 

I próba wydaje się tu w porządku, lecz dobór metody nie jest zbyt trafny. Sondaż telefoniczny polega na tym, że ankieterzy, podobnie jak telemarketerzy, siedzą sobie w pomieszczeniu i mają listę numerów telefonicznych, do których muszą zadzwonić z pytaniami, na kogo pan/i by zagłosował/a, itd. Nie ma wzmianki o tym, czy chodzi tu o numery telefonów komórkowych czy stacjonarnych. Jednakże chyba każdy miał podobne doświadczenia, że od razu dziękował telemarketerowi, który nawet nie zdążył wypowiedzieć formułki. Tutaj próba może i jest reprezentatywna, ale jaka jest pewność, że wiesz, do kogo tak naprawdę dzwonisz? Ludzie młodzi rzadko dzisiaj posiadają telefony stacjonarne. A z komórkami jest różnie. No i nawet mieliśmy ten przypadek omawiany na zajęciach, że często jest tak, że telefonicznie ludzie mówią na odczepnego, na kogo zagłosują. Tak więc ta metoda nie jest zbyt trafna. Dodatkowym faktem przeciwko temu sondażowi jest to, że Homo Homini jest firmą, o której niewiele wiadomo - nie udostępnia swoich metod badawczych (przy jednym sondażu wyszło dużo błędów) i nie są zrzeszeni w OFBOR (Organizacji Firm Badania Opinii i Rynku). 

Ostatnim przykładem będzie CBOS, a raczej manipulacja informacją, jaką podał. Nie mogłam znaleźć samego komunikatu - pewnie jest dość świeży, więc treść będzie dostępna po jakimś czasie. Ale udostępnili ją mediom, a media, jak to media, przedstawiają wiadomość w zależności od tego, jakie wartości wyznają. Tak więc na niezaleznej czytamy:

Gdyby wybory parlamentarne odbyły się w połowie czerwca, na PiS zagłosowałoby 27 proc. ankietowanych, a na PO - 23 proc. - wynika z najnowszego sondażu CBOS. Do Sejmu weszłyby jeszcze tylko dwie partie: SLD - z 9-proc. poparciem i PSL z 6-proc. wynikiem. (...) Poniżej 5-procentowego progu wyborczego znalazłyby się: Ruch Palikota (3 proc.), Solidarna Polska (2 proc.), Nowa Prawica (2 proc.) i PJN (1 proc.).

I o co chodzi? Na pewno nie o krytykę CBOS, który ma dopracowane metody, a ich próby są reprezentatywne, ale o pominięcie dość istotnego faktu. Wystarczy spojrzeć na procenty i policzyć. Łącznie głos na jakąkolwiek partię oddałoby 73% badanych. A co z pozostałymi 27%? To dość spora suma, więc nie można mówić o błędzie statystycznym czy braku danych. Póki nie znam treści komunikatu, mogę tylko strzelać, że zapewne ci respondenci udzielili odpowiedzi w stylu "Nie mam na kogo zagłosować". Dlaczego więc nie ma o tym wzmianki? To zbyt duża liczba, żeby ją tak sobie pominąć. Zwłaszcza, że jest równa z wygrywającym PiSem. 

Nie mnie oceniać, czy to dobrze, czy źle. Jedynie co mogę powiedzieć, to fakt, że trzeba podchodzić do badania zawsze z dużym dystansem i krytycyzmem. Poza tym opinie zawsze się zmieniają, w zależności od tego, co się dzieje, co podają nam media, itd. Tak więc trzeba pamiętać, że wybory mogą się zawsze liczyć z niespodzianką, a sondaże o niczym nie przesądzają. 

piątek, 12 kwietnia 2013

Konferencja naukowa "Kobieta i kobiecość. Gender w dyskursie prawniczym" - krótkie sprawozdanie

W ubiegłą sobotę, tj. 6 kwietnia miałam okazję uczestniczyć w konferencji naukowej "Kobieta i kobiecość. Gender w dyskursie prawniczym", która odbyła się w Poznaniu, na Wydziale Prawa i Administracji UAM. Temat mnie bardzo zaintrygował, choć nie jestem studentką prawa, uznałam, że skoro to sobota, to warto się zarejestrować i zobaczyć, jak to będzie wyglądać.
I muszę przyznać, że ze wszystkich konferencji, otwartych wykładów, itp., w jakich uczestniczyłam, tę właśnie konferencję mogę zaliczyć do najbardziej udanych i najciekawszych. Było ku temu kilka powodów. Przede wszystkim wbrew tytułowi mogę uznać, że konferencja miała bardziej charakter interdyscyplinarny, aniżeli jedynie prawniczy. Początkowo obawiałam się, widząc listę prelegentów, że zabraknie głosu z nauk społecznych, głosu socjologicznego, który chyba jest najważniejszy przy wprowadzeniu w tematykę gender, praw kobiet, walki o emancypację, itd. Na szczęście tak się nie stało, pierwsza prelegentka bowiem (doktor Monika Frąckowiak-Sochańska, z którą miałam okazję porozmawiać podczas przerwy) była z wykształcenia socjologiem i psychologiem, co bardzo się przydało przy wprowadzeniu w tematykę, a i ja dowiedziałam się kilku nowych rzeczy, np. statystyk na temat chorób psychicznych. Druga prelegentka ciekawie wprowadziła uczestników w tematykę historii walk o prawa kobiet. Kolejna zaś, choć z wykształcenia prawniczka, świetnie opisała konsekwencje stereotypów na temat płci, konsekwencje nie tylko społeczne, ale także i prawne. Muszę właśnie pogratulować doktor Buchowskiej za świetne rozeznanie, bez zbędnych uogólnień, ale i też bez przesadyzmu. 
Druga część interesowała mnie nieco mniej, bowiem traktowała bardziej o kwestiach prawnych, co do których nie orientuję się tak szczegółowo, jak tam była mowa (nie znam numerów wszystkich ustaw, kodeksów, itd.), orientuję się jedynie na tyle, na ile muszę, acz i tak muszę przyznać, że prelegenci mówili w sposób dla mnie bardzo zrozumiały. Jedynie w tej części zabrakło powiedzenia o pewnym zjawisku, które dotyczy kobiet w pracy - wspomniano o szklanym suficie, szklanych ruchomych schodach, ale zapomniano o innym zjawisku - o lepkiej podłodze. "Lepka podłoga" oznacza tyle, że kobiety jakby same się ograniczają, wybierając świadomie pewne zawody, w których płace są mniejsze, albo takie, w których nie ma możliwości awansu. Być może świadomie jednak pominięto to zjawisko, ponieważ bardziej ma ono charakter społeczny i wątpię, żeby pod względem prawnym można było coś z tym zrobić (można wprowadzić dane prawo, ale to nie znaczy, że świadomość człowieka zmieni się z dnia na dzień). 
Trzecia część była też ciekawa, łącznie z wystąpieniem pani minister Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz - prelegentki mówiły o tym, jak wygląda wprowadzenie prawa stworzonego z myślą o kobietach (np. ustawa żłobkowa) w praktyce. I cieszę się, że była taka część, uświadamiająca to, że choć przepisy prawne można zmienić, można nad tym pracować, ale praktyka może być niestety zupełnie inna. Idealnie obrazowała to, jak  bardzo musi się jeszcze zmienić polska mentalność, by zaczęto w pełni akceptować prawo i stosować się do norm prawnych. 
Co do większych zastrzeżeń - dotyczą one nie wystąpień, a bardziej dyskusji, jaka była po nich. Niestety, jakoś nie miałam czasu zabrać głosu, ponieważ i tak wszystko było opóźnione i organizatorzy musieli wszystko przyspieszyć. Ale powiem to już tutaj. Pierwsza dyskusja, po pierwszej części konferencji dotyczyła aspektów językowych. W skrócie - pojawiła się teza, że żeby nastąpiło równouprawnienie kobiet, potrzeba zmian językowych także w języku prawniczym, języku ustaw, żeby np. było zapisane "Posłowie i Posłanki", "Obywatele i Obywatelki". Teza poniekąd słuszna, bo pierwsza prelegentka mówiła, że jest udowodnione empirycznie, że jeśli nie używa się żeńskich końcówek, to człowiek automatycznie myśli o np. "lekarzu", jako mężczyźnie. Że w ogóle nie myśli się o kobietach. Dyskusja nawiązała się na temat tego, czy jest to w ogóle potrzebne. Ja osobiście uważam, że jest, aczkolwiek nie chodzi o sam język. Język kształtuje się w sposób naturalny, oddolny, niezależnie od tego, co nam narzuci prawo. Dlatego też to, czy formy "socjolożka", czy "psycholożka" przyjmą się w naszym języku, zależy od mentalności. Ale moim zdaniem przede wszystkim potrzebna jest edukacja. Potrzebne są zmiany, żeby nie było podwójnych standardów w nauczaniu, zwłaszcza w tym początkowym, gdzie przecież bardzo często mamy sytuację, że nauczyciel przyzwala chłopcu na to, żeby może nie tyle co rozrabiał na lekcjach, ale na bardziej ekstrawertyczne zachowania, głośniejsze zachowywanie się. Gdy natomiast dziewczynka jest głośno, wtedy zwraca się jej uwagę. Albo w przedszkolach - podział na zabawki, także podział kolorystyczny. Wszystko niestety zaczyna się od dzieciństwa - jeśli dziewczynka nie ma przyzwolenia wśród rówieśników na to, by bawić się klockami, które rozwijają wyobraźnię przestrzenną, to jak potem, jako dorosła kobieta, ma zainteresować się inżynierią? Potem słyszymy narzekanie, że mamy dużo kobiet na kierunkach humanistycznych, a mało na politechnicznych. Ale jest to jednak rzecz, której nie można uregulować prawnie, są to niejawne normy, na które przyzwala społeczeństwo. Choć są rzeczy, które można regulować. Jedna z prelegentek wspomniała, że ONZ dba o weryfikację podręczników szkolnych pod kątem dyskryminacji płciowej. Jeśli tak się dzieje, to jakim cudem do podręcznika szkolnego wkradło się coś takiego?
Źródło ilustracji: Polska rodzina - jaka jest, jak się zmienia?, publikacja do ściągnięcia za darmo tutaj
I w tym jest właśnie problem. Jak to prawo jest egzekwowane? Edukacja moim zdaniem jest ważniejsza, niż zmiany językowe, bowiem można ją bardziej kontrolować pod względem prawnym. 
Druga kwestia dotyczyła pewnego głosu z sali. Jedna pani bowiem była niezadowolona z faktu, że miasto, w tym i kobiety muszą płacić za to, że Poznań musi utrzymać stadion. Tym samym miałam wrażenie, że ta pani sugeruje, że stadion i mecze to tylko rozrywka dla facetów, a przecież wcale tak nie jest. Przypomniało mi to śmieszne argumenty feministek przed Euro. Argumenty moim zdaniem zbyt skrajne. 
Podsumowując: uważam, że potrzeba więcej takich konferencji i więcej takich dyskusji, choć oczywiście moglibyśmy siedzieć tam całe dnie i debatować. Generalnie bardzo mi się podobało i liczę na dalszą aktywność Prawniczego Koła Naukowego "Gender" w tym właśnie kierunku.

poniedziałek, 25 marca 2013

Kolejna rzecz o mediach i interpretacji

Bo już dawno obiecałam tego posta. Ale zanim przejdę do rzeczy, to powiem coś, o czym zapomniałam powiedzieć - okazało się bowiem, że blog, który omawiałam w jednym z poprzednich postów okazał się jednak trollingiem. Jakiś czas po napisaniu mojego posta autorka nie wytrzymała, bo mnożyło się coraz więcej absurdów, w końcu pękła i powiedziała, że był to eksperyment - prawdopodobnie chciała wyjść z tego z twarzą. Jaki był prawdziwy powód - to już nieistotne, jedyne co warto pamiętać, to fakt, że takie blogi i tacy ludzie istnieją serio. FFRO była po prostu przykładem mistrzowskiego aktorstwa.

Ale do rzeczy. Post krąży mi po głowie od czasu obejrzenia "Hobbita: Niezwykłej Podróży", ale odkładałam go do nadrobienia przeze mnie książki Tolkiena, żeby nie strzelać i nie zaliczyć wpadki. Dlaczego akurat ten film? Poza faktem, że uważam go za jeden z lepszych filmów roku 2012 (i braku Oscarów nie mogę wybaczyć Akademii), to jest to pierwszy przypadek, kiedy uważam film za lepszy od oryginału, czyli w tym przypadku od książki. Nie chcę jednak wchodzić w szczegóły, dlaczego tak jest, bo jednak to nie ten rodzaj bloga, na którym pisałabym opinie czy recenzje na temat obejrzanych przeze mnie filmów/książek. Jeśli ktoś chce poznać moją opinię, chce recenzji... Proszę o kontakt, ewentualnie mogę ją zamieścić na tumblrze. Nie chcę też robić analizy porównawczej książka vs. film. Ale jednak chcę zastanowić się nad ogólnym społecznym odbiorem ekranizacji książek/komiksów/gier.

Odkąd sięgam pamięcią, obejrzałam wiele filmów, które były ekranizacjami poszczególnych powieści (najczęściej, czasami były one oparte np. na komiksach). Jedne filmy były udane, inne nie, część książek, na których się opierały, przeczytałam, a część nie. Jednak zawsze w oczy rzucają się "opinie", a bardziej "hasła": "Książka jest lepsza!", "A ja nie czytałem/am i uważam, że film jest świetny." I taka odwieczna walka - bo zawsze będą ci, co będą skrupulatnie rozliczać reżysera z tego, jak ich zdaniem zekranizował ukochaną przez nich książkę, a są ci, co po prostu idą na film i nie jest dla nich ważne, jak to było w książce, bo jej nie czytali. Nie jestem jednak od tego, żeby oceniać którąkolwiek grupę, bo czasem sama znajdowałam się w jednej, a czasem w drugiej, różnie to wyglądało. 

I teraz, może moja teza zabrzmi kontrowersyjnie, ale uważam (zwłaszcza od obejrzenia "Hobbita"), że tego typu dyskusje są bezcelowe. A dlaczego? Jest kilka powodów.
Po pierwsze, tworzy się konflikt bez wyjścia, bez rozwiązania, bo zawsze znajdzie się grupa ludzi, która przeczytała książkę i uważa się za "lepszych fanów", a ci, co obejrzeli tylko film, są "sezonowcami", a z kolei ci, co tylko chcą nacieszyć się filmem, ubolewają nad tym, że są tak nazywani, a najlepiej zdaniem niektórych zabronić oglądania filmu tym, którzy książki nie przeczytali. 
Po drugie (i to jest moja główna teza) - jak można porównywać coś, co nie jest porównywalne w swej istocie? Analogicznie do badań społecznych - czy da radę porównać ze sobą dane ilościowe (procenty, tabelki, wartości statystyczne) z jakościowymi (wypowiedzi konkretnych osób, wywiady)? Oczywiście, że nie. Tak samo nie da się porównać filmu z książką, bo choć obie mogą mieć te same źródło (tak jak badania mogą być na podobny temat), to zawsze, ale to zawsze będą jakieś istotne różnice. A wszystko wynika z interpretacji. Autor książki ma w głowie swoją wizję, którą chce przekazać czytelnikowi - a czytelnik z kolei ją interpretuje na własny sposób. Chyba nie znam dwóch takich samych osób, które identycznie wyobrażałyby sobie wszystko dokładnie tak samo podczas czytania jednej książki. Na tym polega indywidualizm człowieka. W tej samej sytuacji jest scenarzysta, czy reżyser, który nie zrobi przecież ekranizacji wg widzimisię danego fana - zawsze znajdzie się ktoś, komu nie będzie dana wizja odpowiadać. Poza tym film jest medium audiowizualnym, wykorzystującym inne środki artystyczne - film jakby podaje nam wszystko na tacy, pokazuje, jak reżyser widzi dane miejsca w książce, dane postacie, itd. My mamy patrzeć, słuchać i oceniać, czy taka wizja nam odpowiada, nawet jeśli "nie jest tak jak w książce". Książka pozwala nam kreować własną wizję w swojej wyobraźni. Lecz czy to wszystko jest porównywalne? Czy warto, pisząc recenzję filmu, liczyć jako minus to, że coś odbiegało od oryginału? Nie wydaje mi się. 

Prawdopodobnie w następnym poście również odniosę się do fandomu. A tymczasem - wesołych świąt Wielkanocnych, jeśli takowe obchodzicie, ;)