piątek, 29 sierpnia 2014

O kampaniach społecznych słów kilka

Minęło trochę czasu, odkąd pisałam ostatnio. Pierwotnie wpis miał być tylko o jednej rzeczy, a mianowicie miał być krytyką jednej kampanii społecznej, ale wyszło tak, że zebrałam nieco więcej materiału. Ale na początek bardziej "prywatne" wiadomości, a mianowicie: w lipcu zostałam magistrem socjologii, praca została oceniona na ocenę bardzo dobrą i ma być opublikowana we fragmentach w odpowiednich czasopismach. Jeśli tak się stanie, dam znać. Jeśli nie - to na pewno moją pracę gdzieś opublikuję w okolicach stycznia, tak aby każdy mógł ją sobie poczytać. A teraz do rzeczy.

Główną motywacją do napisania tego wpisu była głośna przed kilkoma miesiącami kampania społeczna Ministerstwa Spraw Wewnętrznych pt. "Smutny Autobus". Ministerstwo opublikowało na swoim kanale na youtube krótki spot animowany. O co tyle hałasu? Zobaczmy sami: 


Mnie osobiście klip zirytował. Nie mówię o walorach artystycznych, o tym, że ludzie bardzo emocjonalnie zareagowali na ten filmik, ale zirytował mnie z tego powodu, że popełniono bardzo wiele błędów przy kampanii społecznej. Jakich? 

Może najpierw o tym, czym jest kampania społeczna. Otóż jest to specyficzny rodzaj reklamy, która ma informować społeczeństwo o jakimś ważnym problemie i skłonić do zmiany zachowania. Kampania społeczna może mieć różne rodzaje formy, jest reklama audiowizualna, jak wyżej, są plakaty, zdjęcia, ulotki, pogadanki. Wszystko po to, aby skłonić (lub wyperswadować) do jakichś konkretnych zachowań. Podobnie jak w zwykłej reklamie marketingowej sukces mierzy się tym, ile produktów zostało potem sprzedanych, tak tutaj po jakimś czasie również robi się pomiar efektywności danej kampanii. Przykład efektywnej kampanii społecznej? Kampania "Bezpieczny przejazd. Zatrzymaj się i żyj". Od czasu wprowadzenia tej kampanii do mediów liczba wypadków drogowych na torach kolejowych uległa drastycznemu spadkowi. Wprawdzie nie było ich dużo, ale oczywiście lepiej, by tak tragiczne wypadki nigdy się nie zdarzały. 

Od pewnego czasu firmy zajmujące się marketingiem prześcigają się w coraz to różnych formach przedstawienia danego problemu tak, aby był on ciekawy, dobrze informujący, a jednocześnie miał walory artystyczne. Skąd to się wzięło? Obstawiam, że to zasługa Oliviero Toscaniego, znanego włoskiego fotografa, który w latach 90. współpracował z firmą odzieżową United Colours of Benetton. Firma dała mu wolną rękę, po prostu zleciła mu stworzenia kampanii reklamowej dla swojej marki. Okazało się, że Toscani zrobił coś szokującego, zrobił coś, czego nikt inny do tej pory nie robił. Połączył on bowiem kampanię społeczną z marketingową. Jego zdjęcia przedstawiały ważne problemy społeczne, takie jak rasizm, wojna w Jugosławii, czy epidemię wirusa HIV. Były to zdjęcia czasami drastyczne, a na nich widniało jedynie logo firmy United Colours of Benetton. Oto przykład takiego zdjęcia (dodam, że jest to jedno z tych mniej drastycznych i kontrowersyjnych):

Źródło: swiatobrazu.pl
Nikomu potem nie udało się powtórzyć sukcesu. Kontrowersja zrobiła swoje - a jednocześnie upieczono dwie pieczenie przy jednym ogniu. Ludzie zaczęli bowiem bardziej interesować się problemami społecznymi, a i firma osiągnęła spore zyski. Jednocześnie Toscani zmienił oblicze kampanii społecznej, która wcześniej była nudna, przegadana, często służąca propagandzie politycznej, nie mówiąc o tym, że była nieskuteczna (właśnie czytam o "Just Say No", kampanii społecznej z lat 80. z USA. Dotyczyła ona brania narkotyków i zwiększenia świadomości nt. narkomanii wśród młodzieży. Wprawdzie zażywanie narkotyków w latach 80. spadło, ale nie można go wiązać tylko z tą kampanią. Dodatkowo kampania była krytykowana za to, że była zbyt kosztowna, efekty nie były takie, jakich się spodziewano, a także nie brała ona pod uwagę innych problemów, które łączyły się z narkomanią, jak wykluczenie społeczne). Od czasów Toscaniego kampania społeczna stała się jedną z socjotechnik. Ma przyciągać. Ma szokować. Ale jednocześnie ma przekazać informacje, wiedzę, ma także skłonić do zmiany zachowania. 

A więc co jest ze "smutnym autobusem" nie tak? Właśnie ta kampania zaprzecza temu, co było powiedziane do tej pory. Ma ona propagować... Aplikację mobilną, dzięki której rodzic może sprawdzić, czy autobus, którym podróżuje dziecko ma ważny przegląd, jest sprawny i bezpieczny. Tyle tylko, że ta informacja nie jest jasna. Pojawia się na końcu, jest pokazana takim "drobnym druczkiem". Dlatego czytając komentarze ludzi nie zdziwiłam się, że większość wyciągnęła zupełnie inne wnioski. Dlatego brak dostatecznie dobrej informacji, brak umiejętności jej przekazania, to grzech numer jeden. Co jeszcze? Przede wszystkim przedstawienie całości. Może to zabrzmi nieciekawie, ale choć wiem, że teraz jest taka moda, aby czarne charaktery w filmach lub serialach kreować na osoby nieszablonowe, mogą być oni piękni, mogą mieć tajemniczą przeszłość, możemy im współczuć, tak jednak w kampaniach społecznych lepiej pokazać coś stereotypowego. Dlaczego? Ano dlatego, że tytułowy autobus miał być tym czarnym charakterem, którego chcemy się pozbyć, bo jest zepsuty i zagraża niebezpieczeństwu. Zamiast tego współczujemy mu. Wydaje mi się, że jest to kwestia tego, jak go przedstawiono. Mi osobiście bardziej się kojarzył z osobą prześladowaną w szkole, z takim "kozłem ofiarnym", któremu mamy współczuć. Dlatego kampania szokuje, ale w negatywny sposób. I tak można wyrzucić ją do kosza. A inne przykłady?

Mnie osobiście ostatnio powaliła kampania społeczna (jest to już któraś edycja) "Płytka wyobraźnia to kalectwo". Kampania na pewno znana chociażby z tego, że pokazywała za pomocą manekinów z crash testów efekty tego, czym może się skończyć niebezpieczne pływanie. W tym roku postanowili oni wykorzystać do tego celu Internet. I przyznaję, byłam pod wielkim wrażeniem. Co dokładnie zrobili? Ano na allegro zaczęła krążyć oferta "super" olejku do opalania "Szacun tropików". Reklama zaczyna się w dość tandetny sposób, często wyśmiewany przez joemonster czy inne portale. Wygląda na dość nieprofesjonalną i nieudolnie zachęcającą do zakupu "wspaniałego olejku".

Źródło: zalajkowane.pl

Dodam jeszcze, że z reklamy w istocie idzie się pośmiać, roi się ona od kiczowatych obrazków, niedobranych czcionek, czy nawet błędów ortograficznych. Jednak zjeżdżając na dół, widzimy obrazek młodego mężczyzny skaczącego do wody, który ma sobie wyobrazić, co ma dać ten super produkt. Na końcu widzimy płytką wodę i napis "Płytka wyobraźnia to kalectwo". Podobną reklamę zrobiono ze slipkami, również promowane były na allegro. I muszę przyznać, że to jest coś, co zasługuje na wszelkie nagrody. Odpowiednio przyciągało uwagę w lekki sposób, by za chwilę człowiek zapomniał, z czym ma do czynienia, aż na końcu mamy szokującą informację. I sądzę, że w ten sposób można bardziej dotrzeć do ludzi.

Innym przykładem z polskiego podwórka może być kampania sprzed dwóch lat, która miała zachęcić do wsparcia fundacji pomagającym osobom chorym na autyzm. Wszystko zaczęło się od nagrania z aktorem, Bartłomiejem Topą:


Nagranie wygląda na amatorskie, początkowo nic nie wyjaśniało, choć portale plotkarskie zaczęły snuć domysły, czy znany aktor był pijany lub może być pod wpływem narkotyków. W każdym razie zachowanie było na tyle dziwne i niepokojące, że zdecydowano się sprawę rozwiązać w którymś programie śniadaniowym, bodajże to było "Pytanie na śniadanie", ale mogę się mylić. Okazało się, że to tylko element kampanii społecznej:



I tu mamy kolejny przykład dobrze zrealizowanej kampanii. Na tyle dobrze, że media nie wiedziały o niej wcześniej, zaintrygowała sporą liczbę ludzi, a przy tym w jakiś sposób uświadomiła na pewno, czym jest autyzm. 

Na deser przykład kampanii z zagranicy, a konkretnie z Kanady. Podoba mi się ona przede wszystkim pod kątem wizualnym, jest także bardzo pomysłowa. Dotyczy ona śmiecenia w przestrzeni publicznej. Mamy m.in. takie zdjęcie (więcej obrazków tutaj):

Źródło: tumblr.com

Podpis mówi: "Śmiecenie mówi dużo o tobie". I jest to kolejny przykład kampanii, która powinna trafiać do ludzi. Nie dość, że bardzo pomysłowa, to jednocześnie działa w odpowiedni sposób - a mianowicie wyśmiewa i krytykuje niestosowne zachowanie, jakim jest śmiecenie. Na tym głównie powinny polegać kampanie społeczne.

A czy wy znacie może jakieś ciekawe przykłady? 

niedziela, 1 czerwca 2014

Problem reprezentacji rasowej w mediach oraz "culture appropration" - z czym to się je?

Jest to post, do którego od dawna się przymierzałam. Wprawdzie druga część doszła potem, ale też sporo myślałam na ten temat i sądzę, że mogę wtrącić swoje trzy grosze. Nie powiem, tekst mało zabawny, jak na Dzień Dziecka (przy okazji, wszystkiego najlepszego dla małych i dużych dzieci), ale jednak mam poczucie, że jest to potrzebne. A że teraz jestem już na finiszu swoich studiów, to mam troszkę więcej czasu, by pisać.

Zacznę od tego, że chyba kiedyś wspominałam o tym, że reprezentacja w mediach jest ważna. Nie chcę się rozwodzić nad tym, dlaczego, ale krótko powiem, że przede wszystkim ważny jest tu mechanizm samoidentyfikacji, czyli widząc kobietę w naszym ulubionym serialu, kobiety mogą bardziej się z nią utożsamiać, mieć za wzór, itd. Podobnie istotna jest identyfikacja rasowa, jednakże na tumblrze widzę, że robi się z tym powoli mała paranoja. Powodów może być kilka. Zacznijmy od pewnej opinii:

Can we please stop acting like America is 50% black and 50% white.
I’m sick of things being accused of being racist because they have no or few black people.
Black people make up roughly 12% of America.
Fiction can only be as realistic as well… reality.
And news flash people, real life can only be as realistic as real life.
If there’s a fashion show with 100 models and only 10 are black? Guess what, that’s proportional.
If there’s a TV show with 10 main characters and only 1 is black, guess what? Not racist!
Just realistic.
This goes for any racial minority.

Przykro mi, wielcy obrońcy sprawiedliwości, ale ten post jest prawdziwy. Według statystyk czarnoskórzy w Ameryce to raptem 12% całej ludności - oczywiście jest to zależne od regionu, w jednych stanach jest ich mniej, w innych więcej. Szczerze, jak pierwszy raz czytałam te statystyki, to sama byłam lekko zdziwiona, bo w filmach czy w kreskówkach amerykańskich to dość często widywałam osoby czarnoskóre. Czyli tak zagrywka pół na pół jest po prostu przekłamaniem, chyba, że nie wiem, akcja filmu czy serialu toczy się w miejscu, gdzie faktycznie mamy dość dużą różnorodność rasową. Wiąże się z tym jeszcze jedna ciekawa rzecz - otóż często ci "social justice warriors" uważają Meksykan za "people of colour", czyli po naszemu "nie-białych". Ale jeszcze ciekawsza rzecz - Hiszpanie z Europy są już uważani za białych! O co tu chodzi? Szczerze, sama nie rozumiem tego podziału, bo zdaję sobie sprawę, że Meksykanie po części są potomkami Indian, ale czy wszyscy? To lekka przesada moim zdaniem, a podział nie ma sensu. W ogóle termin "people of colour" jest dla mnie momentami przesadzony, bo raz czytałam, że ktoś uznał Polaków za takowych, a to z racji tego, że nasze społeczeństwo jest uboższe, niż np. społeczeństwo niemieckie. Nie wiem, gdzie tu logika, ale okay. Propos Polaków, raz było zamieszanie, bo pewien polski fotograf zrobił sesję zdjęciową z ludźmi różnych ras w tradycyjnych strojach polskich, jak np. tu:

Źródło [x]

Zaraz zlecieli się oczywiście social justice warriors i powiedzieli, że taka sesja zdjęciowa jest obraźliwa dla Polaków. A nikomu do głowy nie przyszło, by zapytać o zdanie prawdziwych Polaków, czy dowiedzieć się, kim były te modelki. Może są Polkami? Przecież to możliwe.

Ale wracając do reprezentacji i absurdów, to zwróciłam na to uwagę przy filmie Disneya "Kraina Lodu" i rzekomego "wybielenia" głównej bohaterki, Elsy:

Źródło: tumblr.com

Według niedoinformowanych social justice warriors, bajka miała opowiadać o Lapończykach, którzy niby są również "people of colour". Powstaje tylko jeden problem - Lapończycy są w dużej mierze biali... A wybielenie głównej bohaterki jest również rzekome, bowiem "Kraina Lodu" jest luźno oparta na "Królowej Śniegu" Andersena, czyli duńskiej bajce. Więc to trochę, jakby się czepiać, że w Mulan występują sami Chińczycy/Azjaci. Akcja bajki ma miejsce w XIX wieku, w Norwegii. Czy w tamtych czasach było tam dużo ludności nie-białej? Nie sądzę. 

Problem istnieje, jest ważny, ale mam wrażenie, że niektórzy się ograniczają, myśląc, że cały świat to Stany Zjednoczone. Czy ma więc to np. sens w Polsce, gdzie Murzynów można spotkać praktycznie tylko w większych miastach? Swoją drogą, polecam ciekawy eksperyment, by zobaczyć, jak stacje telewizyjne się różnią pod względem swojej polityki. Polecam z ciekawości przejrzeć opisy odcinków "Trudnych spraw" (Polsat) i "Ukrytej prawdy" (TVN), by zobaczyć, o czym głównie są te odcinki. Można się szybko przekonać, że TVN dba więcej o poprawność polityczną - można znaleźć więcej odcinków z ludźmi różnych ras, obcych narodowości, czy o odmiennej orientacji seksualnej. Wiem, że te seriale ambitne nie są, ale w pewnym sensie coś tam odzwierciedlają. 

Po prostu wpychanie ludzi innej rasy niż biała do mediów nie zawsze ma sens. Bo można też łatwo popaść w tzw. "tokenizm", czyli wrzucamy byle kogo, byleby nie było zarzutów o seksizm/rasizm. To nie na tym polega. Po prostu moim zdaniem twórcy powinni robić dokładny research, zanim się zabiorą za czasem niepotrzebną poprawność polityczną.

Wiąże się z tym moim zdaniem nieco śmieszne zjawisko, zwane "culture appropration". Co to znaczy? Dosłownie tłumacząc: "zawłaszczanie kultury". Lecz przeglądając pewne posty, to nie jest takie oczywiste. I mam często wrażenie, że nie rozumiem, o co chodzi tym ludziom. Czy chodzi o wyśmiewanie danej kultury, coś jak "black face"?:

Owszem, to jest (było) rasistowskie. Ale nie obwiniajmy Shirley Temple, która wtedy była dzieckiem. Źródło: tumblr.com

Czy o to chodzi? I tak, i nie, jak się okazuje. Znalazłam nawet skrajny przypadek, gdy ktoś uznał, że nauka języka obcego jest zawłaszczaniem kultury i jej wyśmiewaniem. Ale moim zdaniem to już przekracza poziom absurdu. Tak samo nie rozumiem, jak np. dziecięca zabawa w kowbojów i Indian mogłaby być wyśmiewaniem kultury. Nie znam nikogo, kto po takiej zabawie byłby rasistą, a znam wielu ludzi, którzy zafascynowali się daną kulturą i czegoś się o niej nauczyli, stali się otwarci na nowe kultury, idee, nowe osoby. Więc...?

Okazuje się jednak, że culture appropration dotyczy tylko ludzi białych (winnych całemu złu tego świata, jak mniemam). Według wielkich obrońców sprawiedliwości nie możesz próbować kuchni meksykańskiej:

Źródło: tumblr.com

Nie możesz też nosić ubrań wzorowanych na danej kulturze (jak kimono), nie możesz także nosić biżuterii, makijażu typowego dla danej kultury (ostatnio widziałam posta, gdzie krytykowano to, że kobiety chore na raka, bez nadziei na przeżycie pomalowały sobie henną głowy, by cieszyć się ostatnimi chwilami życia. Dla tych ludzi to było zawłaszczanie kultury hinduskiej). Nie możesz też uprawiać danego sportu. Chyba też muszę przestać oglądać anime i czytać mangi. Bo wychodzi na to, że to rasistowskie.

Źródło: tumblr.com


Kiedyś w związku z tym wszystkim znalazłam dość ciekawego posta, który był dialogiem córki z ojcem na ten temat. Mniemam, że byli pochodzenia meksykańskiego i ojciec zwrócił uwagę na rzecz, która również przyszła mi do głowy - poza tym, że jest to po prostu idiotyczne, to jest to też bardzo szkodliwe. Ja osobiście mam niemiłe skojarzenia z nazizmem i totalitaryzmem ogólnie - niestety w historii mieliśmy już kogoś takiego, kto dbał o czystość kultury i wiemy, jak to się skończyło. Tu wprawdzie zdaniem social justice warriors czynią to w dobrej wierze, ale dobrymi chęciami jest piekło brukowane. No i jeszcze jedna sprawa: dlaczego próbuje się walczyć z czymś, z czym mamy do czynienia od zarania dziejów?

Mam tu głównie na myśli zjawisko dyfuzji kulturowej, czyli przenikania elementów kultury. Krótko mówiąc, działo się tak zawsze, gdy jedna kultura stykała się z drugą - każdy zapożyczał jakieś elementy, jeśli chodzi o język, ubiór, tradycje, itd. Jest to normalne, ponieważ człowiek jest zawsze mniej lub bardziej podatny na wpływy - jeśli przyjaźnisz się z kimś z obcego kraju, to oczywiste jest to, że chcesz zapoznać się z jego kulturą. I nie rozumiem, dlaczego to miało by być rasistowskie. Idąc tym tropem, kultura polska w ogóle nie powinna istnieć, bo składa się niemalże z samych zapożyczeń. 

Dzisiaj to się przejawia nieco inaczej w dobie globalizacji. To zjawisko nosi nazwę indygenizacji i kreolizacji kultur. Jest to po prostu zapożyczanie elementów z kultur dla nas egzotycznych. I nie ma w tym nic złego, to naturalna konsekwencja otwartości świata, a także powszechnych migracji. Ale myślę, że to ma swoje źródło gdzie indziej. A mianowicie w starym podejściu antropologów.

Stare podejście mówi o skrajnym relatywizmie kulturowym - to znaczy, że nie oceniamy kultury, nie ma kultur lepszych lub gorszych, ale też nie ingerujemy w żadną z nich. Problem w tym, że podejście było do pewnego momentu słuszne, bo prędzej czy później pojawiają się problemy natury etycznej, takie jak - czy możemy się wtrącić, gdy podczas wykonywania jakiegoś tradycyjnego rytuału dzieje się krzywda i ta osoba oczekuje pomocy? Trzeba być chyba strasznie nieczułym, by nie reagować. No i oczywiście pamiętajmy o jednej rzeczy - jeśli dane plemię zobaczy białego człowieka, to ta kultura i tak już jest skażona. Zresztą, nawet plemiona, które żyją "tradycyjnie" korzystają z dobrodziejstw kultury zachodniej lub... Śmieją się z antropologów. 

Źródło: tumblr.com

Klasycznym przykładem jest Margaret Mead, która robiła badania antropologiczne, które doprowadziły do rewolucji seksualnej w latach 60. XX wieku. Według relacji dziewcząt z Samoa ludzie tam prowadzili dość rozwiązłe życie. Dopiero po latach wyszło na jaw, że te dziewczynki zrobiły sobie z niej jaja, kolokwialnie mówiąc. Same przyznały, że to wszystko zmyśliły lub podkoloryzowały, tylko po to, aby to brzmiało ciekawie. A ona się nabrała. I oczywiście też zdaję sobie sprawę z tego, że być może ludzie aż takimi radykałami nie są, żeby uważać, że nauka języka obcego jest przejawem rasizmu, ale... No w każdym razie niepokoi mnie to. Bo od słów do czynów, jak na ironię takie zachowanie (oddzielanie kultur) może się okazać bardziej rasistowskie, niż się wydaje. 

PS. Rozumiem, że magisterkę chcecie poczytać, kiedy już się obronię? 

piątek, 9 maja 2014

Kultura ludowa, taniec, folklor, śpiew... Czyli o tym, dlaczego "My Słowianie" to dobry wybór na Eurowizję.

Na początek muszę powiedzieć, że sama muszę uderzyć się w piersi i poddać się takiej dość bezlitosnej samokrytyce. Dlaczego? Ponieważ można mnie nazwać głupią, ale wpadłam w idiotyczną pułapkę szukania problemów tam, gdzie ich nie ma. Konkretnie chodzi mi o to, że moja pierwsza reakcja na teledysk Donatana to było "Boże, ale to seksistowskie". I długo nie mogłam załapać, o co chodzi w tych pierwszych słowach, przed samym teledyskiem, że jest to ironia, itd. Po prostu tej ironii nie widziałam, aż do wczorajszego występu na Eurowizji. Obejrzałam jeszcze kilka razy teledysk i... Olśniło mnie. Także wiele pomogły posty z tumblra. Choć jeszcze do tego wrócę, bo najpierw chcę się zająć pierwszym aspektem, czyli "kulturą ludową".

Jak już wspomniałam, sam Donatan mówił o tym, że jego teledysk jest ironiczny i jest parodią. I długo nie mogłam pojąć, czego jest właściwie parodią. Aż zobaczyłam reakcje, które mnie uderzyły i przyprawiły o taki... Ironiczny uśmieszek. Było trochę głosów w stylu, że jest to "obraza kultury ludowej". I w tej chwili zapytam: ludzie, jakiej kultury? Jakiej ludowej? Może to będzie dla kogoś szokiem, ale kultura ludowa w Polsce nie istnieje. Nie istnieje konkretnie od 1945 roku. Zanim jednak ktoś powie, że możemy za to dziękować komunistom, powiem "Stop". To nie jest tak. Bardziej niż komunizm były ważniejsze inne czynniki, ba, władze komunistyczne w kraju dbały o tę tradycję. Ale od czego to się wszystko zaczęło? 

Po pierwsze, niestety ważnym czynnikiem była II wojna światowa i migracje. Wystarczy sobie porównać nasz kraj do (najlepiej) Wielkiej Brytanii. Chodzi mi o aspekt językowy. Przez to, że Wielka Brytania zachowała swoje terytorium, nie było aż tak dużo zmian, to gwary zostały zachowane. Akcenty do tej pory się różnią. Londyńczyk będzie mówił inaczej niż Szkot, Szkot inaczej niż ktoś z Irlandii, itd. W Polsce tego nie ma. Przez to, że ludzie się zmieszali, zanikły też gwary. Szczególnie widoczne jest to w moim regionie. Powód jest prostszy, niż się wydaje. Na Zachód pojechali ludzie z różnych regionów Polski, więc trzeba było się jakoś dogadywać. Zostawała więc polszczyzna literacka, której przedstawiciele młodszego pokolenia uczyli się w szkołach. Przykładem niech będzie nawet moja babcia, pochodząca z terenów dzisiejszej Ukrainy. Twierdzi ona, że polskiego nauczyła się właściwie dopiero tutaj, w okolicach Zielonej Góry. Wcześniej zaś mówiła taką swoistą gwarą, pomieszanym językiem polskim i ukraińskim (dzięki temu Polacy i Ukraińcy się mogli dogadywać bez problemu). W sumie to do tej pory nie mówi czystym polskim, ma swoisty akcent, zupełnie inny, niż moi rodzice, a już tym bardziej inny, niż ja. Pomocna w utrwaleniu polszczyzny literackiej okazała się też masowa migracja ze wsi do miast, a także powszechna edukacja i nowe środki masowego przekazu, jak radio czy telewizja. Skutkiem było utrwalenie tego języka (nawet Ślązacy czy Górale mówią dzisiaj gwarą raczej tylko na pokaz, w końcu w szkole nauczany jest język polski), ale przy tym utrata kultury ludowej. Kultura ludowa poszła w odstawkę, jako coś zacofanego, niepostępowego, coś, co nie wypadało kultywować ludziom w miastach, czy ludziom wykształconym. No i w dodatku elementy poszczególnych kultur ludowych nie były zrozumiałe dla reszty mieszkańców nowych wsi i miasteczek, więc jak tu obchodzić święta, których najzwyczajniej nie znamy? Wspomniałam o migracji ze wsi do miast, ale też innym elementem było wpakowanie dawnych chłopów do blokowisk, gdzie dostali pracę w PGRze. To też sprzyjało utracie kultury ludowej. Polecam sobie obejrzeć filmy sprzed lat nawet 30, czy 40. Na niektórych z nich jest dość karykaturalnie pokazane, co się działo, gdy taki chłop dostawał awans i mieszkanie (najczęściej w bloku, w mieście) - próbowali oni wtedy bezskutecznie przenosić te tradycje ludowe. Dobrym przykładem są filmy "Awans", czy "Z dalekiego kraju", ale też serial "Alternatywy 4". Tradycje w nowych warunkach były szybko porzucane. 

Jednakże w latach 70. XX wieku nastąpiła pewna moda (trochę narzucona odgórnie, ale w tym momencie to nie jest istotne) na "powrót do korzeni". To wtedy powstawały filmy historyczne o Polsce, powstały też zespoły ludowe jak "Mazowsze", czy "Śląsk". W muzyce próbowano odwoływać się do tych tradycji ludowych, rekonstruowano stroje, tańce, pieśni, to właśnie wtedy powstał serial "Janosik". Wszystko to były ciekawe inicjatywy, acz... Nie ludowe. I nie można tego nawet nazwać rekonstrukcją, a bardziej artystyczną wizją. Przykładem niech będzie pieśń "Helokanie" zespołu Śląsk, która zainspirowała Davida Bowie do stworzenia utworu "Warszawa". Brzmi pięknie, ludowo, lecz tylko psedoludowo. Chociażby z takiego powodu, że jest śpiewana w chórze, a przyśpiewki ludowe nigdy nie były śpiewane chóralnie, tylko indywidualnie. Podobnie jest ze wszelkimi strojami. Próbuje się je odtworzyć, ale czasami niektóre elementy się miesza, nawet jak dane kultury nie miały ze sobą styczności. Przykładem są cepeliady, słynne kicze, czysta komercja, tylko pod szyldem kultury ludowej. Kto z nas nie miał styczności z "talerzykami w stylu folklorystycznym", czy z "ręcznikiem z kogutkiem" (na Boga, kto z chłopów używał ręcznika w takim wzorze?), ale też lalki w strojach folklorystycznych:

Lalki podpisane jako "regionalne". W opisie linku jest "strój krakowski". Czy aby na pewno? Nie znam się aż tak dokładnie, ale chyba jednak strój dziewczęcy czymś się różni. Tak czy siak to przykład komercji, bo lalki są z plastiku, a nie drewniane, czy z porcelany, ani nawet nie szmaciane, co już jest bardziej tradycyjne. (źródło: blogspot.com)


Takich przykładów jest mnóstwo. I choć to wszystko zaczęło się w latach 70., to szał na folklor był także i z 10 lat temu (zespół Brathanki, czy Golec uOrkiestra) i znowu wraca, acz... Właśnie dzięki Donatanowi może w nieco ciekawszej formie. W każdym razie ta moda wraca co jakiś czas, często są organizowane jakieś festyny z okazji "święta pieczonego ziemniaka", czy pokazy "zespołów folklorystycznych", zwłaszcza w dniach miasta. Trzeba jednak pamiętać, że to są tylko próby odtworzenia tego, co było. Dość nieudolne. Jest w tym więcej artyzmu, a jeszcze więcej komercji, niż prawdziwej kultury ludowej, której już nie ma. Te całe "dni miasta", "festyny", "święto pieczonego ziemniaka" to zjawisko, które nosi nazwę tradycja wynaleziona.

Gdzie są w takim razie jakieś resztki kultury ludowej? Może zabrzmi to dziwnie, ale takim dzieckiem kultury ludowej jest kultura popularna. Kultura popularna jest tworzona oddolnie, głównie przez fanów danych dzieł kultury masowej, podobnie jak kultura ludowa była hołdem dla religii czy natury. Więc właśnie w kulturze popularnej można upatrywać resztek kultury ludowej. Są pewne podobieństwa. Polecam na ten temat w szczególności książkę H. Jenkinsa "Kultura konwergencji", gdzie wyjaśnia to bardziej szczegółowo.

Co jednak z tym nieszczęsnym Donatanem i występem na Eurowizji? Sam zainteresowany podchodzi do tego na luzie:
Ludzie nie rozumieją, że w konkursie eurowizyjnym nie chodzi o to, że kawałek jest fajny i wszyscy na niego nagle głosują. Tu jest bardzo dużo polityki, bardzo dużo faworyzowania się przez kraje nawzajem. Wiadomo, że Skandynawia głosuje na siebie, Hiszpania głosuje na Portugalię, Portugalia na Hiszpanię, Bałkany na siebie nawzajem. To jest niezwiązane z muzyką. Muzyki tutaj, tak naprawdę, jest niedużo (...) Jest jeszcze element show, element jakiegoś skandalu i dużo innych rzeczy. Ludzie tego nie rozumieją i wydaje im się, że zawsze tylko muzyka decyduje, a nie jest to, niestety, prawdą. W związku z czym nie ma co się podniecać. W Polsce jest taka tendencja, że ludzie się podniecają, a jak przychodzi co do czego, to nadzieje są jak krew w piach. Ja ludziom wprost mówię, że nie ma co się napalać, nie ma co tego przeżywać, trzeba po prostu traktować to luźno, tak jak my traktujemy

Ogólnie mam wrażenie, że Donatan świadomie wykorzystuje to, co opisałam wcześniej - czyli wracamy do punktu wyjścia. Usilnie promujemy bowiem ten pseudofolklor, chcemy pokazać "polskość", że staje się to aż śmieszne. I między innymi facet to parodiuje. To coś jak Rammstein ze swoim kontrowersyjnym teledyskiem do "Pussy", który jest w wersji nieocenzurowanej czystym porno. Mam wrażenie, że chodziło im o to, by pokazać, że coraz częściej właśnie mamy takie teledyski - o przysłowiowej "dupie Marynie", gdzie chodzi tylko o pokazanie tyłka czy kawałka piersi, a przestaje się zwracać uwagę na muzykę. Podobnie zrobił Donatan. Obejrzałam kilkakrotnie teledysk, poczytałam trochę i doszłam do wniosku, że wcale seksistowski nie jest.

Po pierwsze, Donatan mówi o sobie, że jest rodzimowiercą. Jeśli faktycznie tak jest, to wręcz seksizm jest niemożliwy. Religia słowiańska jest trudna do odtworzenia, ale wiadomo, że ważnym jej aspektem był szacunek do kobiety, zwłaszcza do matki (co widać w dużym kulcie Matki Boskiej w polskim katolicyzmie). Po drugie... Chyba ten cytat znaleziony na tumblrze mówi sam za siebie:

I am now officially invested in Eurovision. The more comments on Polish entry I read, the more I become convinced that we have struck the nerve and I’m cackling like a maniac in the background. No, it’s fine, I mean, you can look for a Polish girl to marry you on the Internet ‘cause “they are known to make good wives”. You can molest Polish waitresses when you come to Cracow for a weekend of crazy debauchery. But God forbid we show some skin because we want to. God forbid we call you out on the idiotic stereotypes you believe. God forbid we sing that yeah, we’re awesome and our culture’s awesome and we’re onto you, creeps, and we just don’t freaking care.
(oryginalnie stąd)

I to był główny problem, który także wyśmiał Donatan. To, jak są postrzegane Polki. Z jednej strony narzeka się, że są łatwe, a z drugiej - broń Boże, aby pokazały kawałek ciała tylko dla siebie, nie dla mężczyzny! I to się zaznacza w teledysku - nie ma tam typowego szczucia cycem, bo stroje letnie właśnie odsłaniały piersi, a poza tym - teledysk pasuje do treści. Nie ma tam też praktycznie mężczyzn, więc kobiety nie robią za ozdobniki dla nich, jak w "Blurred Lines". Są piękne same dla siebie. Promują też naturalne, ludowe piękno:

Chyba to jest scena, która najbardziej mi się podoba: czyli stereotypowe plastiki - won (źródło)
Co ciekawe, promowane są różne rodzaje kobiecego piękna, ale w sposób ludowy. Nie ma w tym nic seksistowskiego, są one po prostu piękne i pokazują różne talenty artystyczne, ale dla siebie po prostu. Nie ma o co robić afery, a ja sama żałuję, że zrozumiałam to dopiero przy okazji Eurowizji. 

Bo rzadko się spotyka kobietę przy kości, która jest pokazana jako piękna, a nie jako element humorystyczny (źródło jak wyżej)

W każdym razie ja życzę im jak najlepiej. Cieszę się, że dostali się dalej, do finału. Może pierwszego miejsca nie zajmą, ale widać, że europejska publiczność doceniła piosenkę, choć częściowo była po polsku (choć znam zdanie znajomej z tumblra z Niemiec, że to jej się właśnie podoba). Może mam zastrzeżenia do wersji angielskiej, że nie ma trochę rytmu, ale i tak chyba bardziej zaczynam doceniać tę piosenkę jako trafną parodię tego, co nam prezentują i usiłują promować media. Wywołali sporą dyskusję w kraju, ale to chyba o to chodziło.

PS. Jak znajdę chwilę wolnego czasu, w końcu zrobię wpis o rasizmie i reprezentacji. Teraz się trochę tego nagromadziło, zwłaszcza, że wkrótce obrona. Ten wpis powstał pod wpływem chwili. 





wtorek, 15 kwietnia 2014

Wyglądają tak uroczo! Muszą być parą! Czyli słów kilka na temat domniemanego homoseksualizmu.

Wprawdzie wpis miał być o czymś innym, a ten planowałam na jakiś późniejszy dzień, ale jednak pewien post z tumblra tak mnie zirytował, że postanowiłam zmienić kolejność. Dlatego dzisiaj będzie mowa o czymś, co roboczo nazywam "domniemanym homoseksualizmem". 

Żyjemy w czasach, kiedy to społeczeństwo robi się coraz bardziej otwarte. Nawet jeśli przykładowo w Polsce homoseksualizm nie jest jeszcze tak do końca tolerowanym zjawiskiem, to jednak nie jest on tematem tabu - mówi się o nim dość otwarcie, nie udajemy, że takie osoby nie istnieją. Przy tym oczywiście wciąż jest powszechna pewna heteronormatywność, czyli uznajemy potencjalnie, że dana osoba jest hetero, chyba, że powie inaczej. Przykładowo, pytamy często faceta, czy ma dziewczynę. Uznajemy, że jeśli jest organizowana studniówka, to idziemy na nią z osobą płci przeciwnej. I tak dalej. I czy to jest złe? Cóż, słynni już social justice warriors uważają, że tak. Mówią, że to jest krzywdzące dla osób, które nie są hetero. Ale czy aby na pewno? 

Zacznijmy od tego, co powiedziałam w którymś wcześniejszym poście, że jeśli za normę przyjmiemy to, co jest w większości, to fakt - heteroseksualizm jest normą. I nie uważam osobiście, że stosowanie się do heteronormatywności w codziennych sytuacjach nie jest od razu wielkim grzechem, czy dyskryminacją. Jest po prostu normalnym rytuałem (idąc za E. Durkheimem, jest to fakt społeczny). Wiąże się to po części także z tym, skąd się biorą stereotypy. Stereotypy z punktu widzenia psychologicznego (a także biologicznego) biorą się z ergonomii myślenia. Na co dzień nie zastanawiamy się nad pewnymi rzeczami, przyjmujemy je za pewnik. Ma to pewne zalety, np. jeśli widzimy kogoś podejrzanego, zamaskowanego, kto chodzi z nożem po ulicy, to chyba bezpieczniej dla nas jest przyjąć, że ten ktoś raczej nie ma dobrych zamiarów. Z heteronormatywnością może nie jest aż tak drastycznie, ale nie uważam tego za dyskryminację. Dlaczego? Bo jestem zdania, że osoba nieheteroseksualna poprawi nas sama, jeśli wtrącimy coś na temat związków romantycznych w zwykłej sytuacji. W końcu przeciętna osoba nie robi zazwyczaj tego celowo i warto mieć to na uwadze. Tak jest z wieloma innymi rzeczami, jak przykładowo - moja własna sytuacja z dnia dzisiejszego, gdy powiedziałam pewnemu panu profesorowi "Wesołych świąt", a moja koleżanka do mnie, że przecież on jest agnostykiem. Nie wiedziałam o tym, a nawet jeśli ktoś mi mówił, to zwyczajnie mi to wyleciało z głowy. Czy to znaczy, że zrobiłam to specjalnie, dyskryminując tym samym sprawy wiary innego człowieka? Oczywiście, że nie. Dyskryminacją będzie jednak fakt, kiedy celowo i świadomie odmawiamy pewnych praw i np. geja ciągle będziemy pytać o to, czy znalazł sobie dziewczynę, nawet jeśli dobrze wiemy, że tak nigdy nie będzie. Zakładam w końcu, że chyba nikt celowo nie chce obrażać danej osoby, dlatego obrażanie się o takie automatyczne, stereotypowe myślenie, jest delikatnie mówiąc, dziecinne i świadczy o przewrażliwieniu na punkcie swojej osoby. Nikt w końcu nie chodzi po ulicy, mając napisane na czole "gej" czy "lesbijka". 

Problem jest jednak w tym, że pewne założenia mogą być bardzo krzywdzące, zwłaszcza w przypadku fandomu. Fandom często przenosi swoje własne doświadczenia i preferencje do prawdziwego życia. Mam tu na myśli głównie slash (o którym to pisałam dość szczegółowo w pracy magisterskiej. Warto zaznaczyć, że nawet o wiele lepsi badacze niż ja nie mają pojęcia, jak wyjaśnić ogromną popularność związków męsko-męskich w fandomie). I pół biedy, gdy mówimy o postaciach, ale zaczynam dostrzegać zjawisko, które ja, mimo swojej dużej tolerancji dla wielu nowych zjawisk, muszę potępić. A jest to zakładanie tego, że dani aktorzy są razem w prawdziwym życiu, bo np. ich postacie są popularnym pairingiem w fandomie.

Przyznaję, że po raz pierwszy zetknęłam się z tym zjawiskiem w fandomie Supernaturala. Wprawdzie nie przynależę do tego fandomu, ale dzięki tumblrowi wiem, co się mniej więcej dzieje. Otóż w tym fandomie dość długo były afery, kłótnie, prośby i groźby z tego powodu, iż na konwentach odtwórcom głównych rol pokazywano fanfici z ich postaciami, bądź... Z nimi samymi. Nierzadko o tematyce erotycznej. I dla tej części fandomu nie liczyło się, że Jensen Ackles czy Jared Padalecki czują się skrępowani i nie wiedzą, co powiedzieć. Dla niektórych fanek faktem nie do przeżycia było to, że panowie znaleźli sobie żony i są z nimi szczęśliwi. Ale teraz to przycichło.

Natomiast w fandomie Hobbita dzieją się ciekawe rzeczy. Pierwszą z nich jest shippowanie Aidana Turnera i Deana O'Gormana, odtwórców ról Kiliego i Filiego. Oczywiście pairing z tymi braćmi jest dość popularny, to niektóre fanki założyły, że fajnie by było, jakby i w prawdziwym życiu się spotykali ze sobą. Z relacji pewnej osoby, która była na konwencie w Bostonie wiem, że padło pytanie w stylu "Kiedy ślub?", mimo wielkiego sprzeciwu. Osoba ta powiedziała, że choć obrócili to w żart, to widać było, że czują niesmak.

Ostatnio też często mam okazję czytać plotki na temat tego, że Richard Armitage i Lee Pace są razem. O Lee ostatnio często rozpisuję się na blogu z recenzjami, ale obaj są znani również z Hobbita. Niekoniecznie pairing z ich postaciami jest popularny, ale coraz większą popularność zyskuje tzw. Richlee. Wszystko zaczęło się od tego, że widziano ich razem na jakimś obiedzie. Potem rzekomo doszła wypowiedź Sir Iana McKellena na temat tego, że część aktorów jest orientacji homoseksualnej i właśnie dwaj z nich są razem. I jest to kontrowersyjne, ponieważ żaden z nich tego nie potwierdził. Ani Richard, ani Lee. Ale nikomu nie przyszło do głowy to, że wypowiedź równie dobrze może być zmanipulowana, bowiem to niby było tłumaczeniem z niemieckiego, a przez specyfikę tego języka dość łatwo jest manipulować tłumaczeniem. Podobnie jest z innymi wypowiedziami:

Część fanów przyjęła to za pewnik. Wzięte z tego posta [x]. Nie wiem, jak z gifem wyżej, nie mogłam nic znaleźć, ale tu podpis jest zmanipulowany. Można się o tym przekonać, oglądając ten filmik: [x]
Dlatego też dostrzegam tu pewną ironię: mówi się o tym, że telewizja kłamie, manipuluje, itd. A nikomu nie przychodzi do głowy, że w Internecie też można bardzo łatwo manipulować pewnymi rzeczami. Czary goryczy w przypadku tych dwóch aktorów przelał (jak dla mnie) dzisiaj ten post. Chyba rozbiorę go na czynniki pierwsze, by pokazać, że jest oparty na stereotypach (także płciowych).

Razem, czy nie?


Takie przeróbki są dość często spotykane. Również z tego posta: [x]
To me, Richard seems bisexual, to be honest. Maybe he’s had boyfriends before but only chose to divulge the heterosexual relationships because he has that Leading Man status to protect. I don’t mean it in a negative way, I just mean— it is what it is.
Szukałam, co znaczy wyrażenie "Leading Man" i chyba najlepszym odpowiednikiem będzie nasz "amant", czyli w skrócie, rzekomo Richard Armitage jest biseksualny i pakował się w związki heteroseksualne, bo... Grywa role miłosne. Szczerze, dawno nie czytałam takiego pokręconego rozumowania. Dlaczego? Bo zawsze sądziłam, że aktor umie grać różne role, które mu się da. Seanowi Pennowi orientacja nie przeszkadzała grać geja (i zdobyć Oscara), a z kolei Marlon Brando był biseksualny, grywał amantów i nie krył się z orientacją. Tak więc moim zdaniem argument jest chybiony, bo to jest założenie, że rola = prawdziwe życie.
I agree he’s with Lee. I think they’ve been together since 2011. (...) They’re close enough to vacation with each other’s families yet Richard barely speaks about him? Naysayers often isolate the signs but if you add all these up, it’s not surprising that people make the pretty logical conclusion that they’re together.
Jak wspominałam wyżej, heteronormatywność jest zła w przypadku, gdy wiemy, że dana osoba nie jest hetero. Ale tu mamy sytuację odwrotną. Rozumowanie (zdaniem autora postu "logiczne") pt. byli razem na wakacjach, zapoznali się ze swoimi rodzinami, muszą być razem. Pytanie - czy nie rzadko jest tak, że mając przyjaciół, wychodzicie gdzieś wspólnie na obiad, kolację, imprezę? Czy ci bliżsi przyjaciele nie wiedzą o swoich rodzinach? Bo u mnie przykładowo tak jest, że moi rodzice wiedzą, z kim się przyjaźnię. Trochę to smutne, że dzisiaj dwaj samotni faceci nie mogą wyjść nawet na piwo bez podejrzeń. To jest przykre, tak samo jak kiedy rozmawiam z kolegą, to zaraz jest założenie, że może jesteśmy parą. Nie mówiąc o tym, że drugie zdanie kryje w sobie sprzeczność. Jeśli byli razem na wakacjach (gdzieś było zdjęcie, że byli tam z siostrzeńcami Lee), to dlaczego o tym nie mówią? Może komuś nie przyjdzie do głowy, ale istnieje coś takiego, jak prywatność.
Also, you’re absolutely right. Richard is simply too fanciable to have been single since The Hobbit was in production. While he’s fully entitled to keep his personal life private, I don’t think this is the case. Even popular actors who seem to always be single (like Benedict Cumberbatch and Tom Hiddleston) are linked to actresses left and right. Richard’s only been linked to Lee, and vice versa. 
Czyli co? Jeśli aktor jest przystojny i jest samotny, to jest gejem? I nieważne, że chce zachować życie prywatne dla siebie? Nie mówiąc o tym, że świat byłby bardzo prosty, gdyby było tak, że jeśli ktoś jest przystojny, to musi z kimś być. To tak nie działa. W przypadku Richarda widzę, że problemem jest raczej nieśmiałość, co widać na tym poście. To wprawdzie kolejna nadinterpretacja z tym jąkaniem się, bo posłuchałam tego wywiadu - on przy każdym temacie jakby się denerwował i jąkał. Może po prostu nie lubi udzielać wywiadów?
They have far too much on the line to go public (if there is something to go public about).
Tak, bo widziano ich raptem 2 albo 3 razy poza planem filmowym.
Unfortunately, there aren’t many openly gay actors who are given the kinds of roles these two are being given right now. In a perfect world, it wouldn’t matter but that’s not really where we’re at. Simply put, the world cannot handle these two gorgeous men as an item. Not yet, anyway. I just hope they don’t resort to bearding up like how some actors feel the need to.
To prawdopodobnie odnosi się do tego, że otrzymują oni role heteroseksualnych mężczyzn. Dla mnie bardzo naciągane, bo jak wspomniałam - dobry aktor powinien umieć wcielać się w różne role. Przykładowo John Barrowman nie kryje się z orientacją i dostaje też role heteroseksualnych mężczyzn. Kolejny chybiony argument.
Oh, and Straight. Men. Don’t. Share. Clothes. Especially not in the amount these two definitely does. Not like they’re college roommates who can’t be arsed to do laundry. They’re grown men. They’re actors. They’re probably drowning in clothes yet they choose to wear each other’s.
Właśnie z tymi ciuchami jest ciekawa sprawa. Owszem, mają podobne ubrania, ale ktoś słusznie zwrócił uwagę, że mogą mieć tego samego stylistę, lub... gust. W końcu obaj mają mieszkania w Nowym Jorku, to może kupują w podobnych sklepach. Zresztą, dlaczego zaraz zakładać, że faceci hetero nie dzielą się ciuchami? Nawet jeśli, to jak to określił mój kolega, faceci się nie dzielą ciuchami, ale nie przeszkadza im to, że któryś ma takie same ciuchy jak on. Według stereotypu z kobietami jest na odwrót. Mówi się nawet, że faceci stają się najlepszymi kumplami, gdy zauważą podobne ciuchy (a z kobietami jest kawał - dlaczego tak mało kobiet gra w piłkę nożną? Bo żadna by nie zdzierżyła tego, że zawodniczki mają podobne stroje, jak ona.), co ciekawie uchwyciła ta reklama:


Podsumowując: ten cały post jest pełen przypuszczeń (niesprawdzonych w dodatku), stereotypów, a w dodatku zaznacza się tu pewna fetyszyzacja. Gdyby bowiem Richard i Lee nie byli atrakcyjni, prawdopodobnie nikomu by do głowy nie przyszło to, że mogą być parą. Nie widzę też powodu, dla którego mieliby ukrywać orientację, dlatego podejrzewam, że prawdopodobnie wcale nie są gejami. Zresztą, to ich prywatne życie. Mam wrażenie, że nawet jakby oświadczyli, że są hetero, to te osoby by w to nie wierzyły.

Żeby nie było, to nie jest tak, że to są moje "pobożne życzenia". Znaczy, jest tak po części, bo atrakcyjność to jednak duży czynnik, skłamałabym, gdybym powiedziała, że mi się nie podobają. I to nie jest tak, że nie chcę, żeby byli razem. Wprost przeciwnie, jeśli byliby, kibicowałabym im. Ale pod warunkiem, że jest to prawda, że to potwierdzą. Jeśli nie mówią nic na ten temat - to może warto uszanować prywatność? Moim zdaniem to jest jedna z najciemniejszych stron fandomu - kiedy się nie szanuje tej prywatności prawdziwej osoby, takiej jak ty, czy ja. Pewne rzeczy czasem zachodzą za daleko po prostu. Dlatego też stereotypy z każdej strony mogą być szkodliwe i krzywdzące. 

środa, 26 marca 2014

Kim ty jesteś, Mary Sue?

Dawno mnie tu nie było, to fakt. Ale powodów jest kilka - nie miałam pomysłów na wpis, a także byłam nieco zajęta sesją, czy pisaniem pracy magisterskiej. Lecz od tej pory obiecuję, że przynajmniej kilka wpisów ukaże się w regularnych odstępach. No i cały czas proszę o jakieś propozycje :) 

A tymczasem temat, który cały czas mi chodzi po głowie, poruszyłam go także w pewien sposób w swojej pracy magisterskiej, ale tylko tak krótko, ponieważ to nie jest główny temat. Tu natomiast chcę go rozszerzyć o swoje dywagacje i rozważania może mniej naukowe, a bardziej opiniotwórcze, ale zawsze. 

Tak więc... Kim jest Mary Sue? Właściwie ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Często jest tak, że młodzi twórcy (a właściwie twórczynie) są zapędzeni w kozi róg - bo w zasadzie ciężko jest dzisiaj stworzyć postać kobiecą bez tego zarzutu. Ale chyba najlepiej zacząć od samego pojęcia. Wzięło się ono, podobnie jak określenie slash, z fandomu Star Treka. To właśnie tam powstało fanfiction z wyidealizowaną bohaterką, nazwaną Mary Sue, która przeżywa przygody w świecie Star Treka i właściwie "ratuje dzień" (wiem, że to kalka językowa, ale...). Stąd właśnie określenie na wyidealizowane postacie kobiece w jakimkolwiek fandomie. Warto jednak zaznaczyć, że oryginalna Mary Sue nie była stworzona nieświadomie, a właśnie celowo - miała być parodią postaci kobiecych tworzonych przez fanki, które praktycznie były wzorowane na nich samych. Ale! Czy Mary Sue to tylko postać kobieca?

I tu dochodzimy do pierwszego problemu. Otóż w teorii wszędzie można spotkać, że istnieje określenie na wyidealizowaną postać męską, analogicznie do Mary Sue, lecz nie ma jednej nazwy - jest np. Gary Stu, Marty Stu, itd. Jednakże... Problem polega na tym, że nikt w praktyce nie nazywa tak postaci męskich. Często narzeka się, że taka postać jest kiepska, słaba, ale nigdy nie widziałam określenia pokrewnego do Mary Sue wobec postaci męskiej, z wyjątkiem pewnych porównań, na przykład pewien znany już cytat o Batmanie:

So, there’s this girl. She’s tragically orphaned and richer than anyone on the planet. Every guy she meets falls in love with her, but in between torrid romances she rejects them all because she dedicated to what is Pure and Good. She has genius level intellect, Olympic-athelete level athletic ability and incredible good looks. She is consumed by terrible angst, but this only makes guys want her more. She has no superhuman abilities, yet she is more competent than her superhuman friends and defeats superhumans with ease. She has unshakably loyal friends and allies, despite the fact she treats them pretty badly.  They fear and respect her, and defer to her orders. Everyone is obsessed with her, even her enemies are attracted to her. She can plan ahead for anything and she’s generally right with any conclusion she makes. People who defy her are inevitably wrong.

 God, what a Mary Sue.

I just described Batman.
Tak, właśnie... To tylko jeden z nielicznych problemów. A nikt nie kwestionuje przecież Batmana i nikt nie nazywa go kiepską postacią (ani innych tych pierwszych superbohaterów). Podobnie jak w fandomie Tolkiena nikt nie nazwie Aragorna kiepską postacią, choć spełnia pewne wymogi. Dlatego jedną z moich tez jest to, że Mary Sue jest określeniem po prostu seksistowskim. I nierzadko pozostawia niedoszłego twórcę w ciężkiej sytuacji, zwłaszcza dzisiaj. Nie można bowiem tak łatwo sobie stworzyć jakiegoś dzieła popkultury bez kobiet i nie mieć przy tym zarzutów o seksizm. Ale też często spotykam się z reakcjami fanów, że jeśli dodana jest postać kobieca, to często ona "jest niepotrzebna", "wtrąca mi się w ulubiony związek", "psuje wszystko", czy wreszcie "Mary Sue". I nikt się zazwyczaj nie odzywa, kiedy dodana jest postać męska. Stąd też mój pierwszy zarzut.

Drugim moim zarzutem będzie nieostrość pojęcia. Z jednej strony uważa się, że Mary Sue to postać wyidealizowana, co podkreśla m.in. najbardziej szczegółowy test postaci, jaki znam. Warto dodać, że test ten jest akurat dobry, bo choć faktycznie bierze pod uwagę, czy nie wrzucamy tego za dużo (np. postać jest piękna, mądra, jednocześnie świetnie walczy i dobrze gotuje, zna 10 języków, kolejne 100 osób kocha się w niej, itd.), ale też podkreśla, że cechy typowe dla danej rasy (np. dla Elfów w świecie Tolkiena) nie są cechami typowymi dla Mary Sue, o czym sporo ludzi zapomina. W sieci krąży wiele poradników, jak nie tworzyć Mary Sue, także wiele parodii. Jedną z najbardziej znanych ilustracji jest właśnie ta:

Powiększenie tutaj. Źródło: windfalcon.deviantart.com
Już na pierwszy rzut oka widać, że postać po prawej jest po prostu przeładowana. Jednak moim zdaniem to nie w samej idealizacji leży problem - istnieją bowiem postacie wyidealizowane, które nie są złe, ponieważ właśnie to jest ich rola - np. są wyidealizowane w oczach drugiego bohatera. Większym problemem jest chyba wiarygodność postaci. 

Pytanie: czy więc jeśli stworzymy postać przeciętną, bez żadnych mocy, bez żadnych przesadzonych cech charakteru, to czy unikniemy zarzutu na temat Mary Sue? Również nie, jak się okazuje! Świetnym przykładem jest Bella ze "Zmierzchu". W zamiarze autorki miała ona reprezentować zwykłą dziewczynę, niestety wyszło inaczej. Doug Walker określił ją jako "czystą kartkę" i miał rację - bo być może zarzut nt. Mary Sue to trochę za dużo, ale moim zdaniem o Belli nie można powiedzieć nic ciekawego, poza tym, że kocha Edwarda. Po prostu w tym przypadku problemem nie jest nadmiar cech, lecz ich brak. I to tworzy kiepską postać, ale nie Mary Sue. Co nie przeszkadza w porównaniach, jak np. do Hermiony Granger (która właściwie jest wyważoną postacią):

Powiększenie tu. Źródło: amyleighstrickland.blogspot.com
A co z autorkami? Bo tak, jeśli mowa o fandomie, to w większości autorkami fanartów/fanfiction są kobiety. Dlaczego, to temat na oddzielną dyskusję, choć nieco powiązana z tematem Mary Sue. Bo mówi się, że Mary Sue jest wzorowana na autorce, jest jej wyidealizowaną wersją, pewnego rodzaju "spełnieniem marzeń". Lecz dla mnie to też nie jest jednoznaczny wskaźnik. Ponieważ w literaturze pięknej wielu bohaterów jest "self-insert", wzorowanych na autorach, a nikt nie kwestionuje wartości dzieła. Klasyczny przykład? Dante i jego "Boska Komedia". 

I pytanie: czy to jest złe dla kultury? Czy to jest złe dla domorosłych, niedojrzałych pisarzy? I tak... I nie. Wielu znawców mediów, literatury mówi wprost o fanfiction, że są kiepskie. Szkoła frankfurcka ogólnie krytykowała kulturę masową i popularną, uważając ją za ogłupiającą i manipulującą człowiekiem. Lecz szkoła frankfurcka, krytykując dość ostro tę kulturę (nie znajdując w niej dobrych cech), jednak sporo się pomyliła. Henry Jenkins, nawet kiedy mówił wprost, że większość fanfiction to okropne twory, ale zaznaczył też w swoim dziele "Kultura konwergencji": kultura potrzebuje obszarów, w których ludzie mogą robić kiepską sztukę, otrzymywać informację zwrotną i się doskonalić. 

Część badaczy skupia się na zjawisku Mary Sue tylko i wyłącznie pod względem negatywnym. Lecz moim zdaniem lepiej istotę tego zjawiska uchwyciła Magdalena Kamińska w swojej książce "Niecne memy". I choć z kilkoma rzeczami się nie zgadzam tak do końca (o czym za moment), to jednak uważam, że pani Kamińska opisała te zjawisko w miarę neutralnie. Może na początek, z czym się nie zgadzam. Ano z tezą, że jakoby Mary Sue i autorek tworzących takie postacie najbardziej nie cierpią fanki kochające slash. Otóż i tak, i nie. Można zauważyć takie konflikty, ale jest też spora część fanek, która w równym stopniu nie znosi slashu, jak i Mary Sue. Jak je więc zaklasyfikować? Pani Kamińska jednak słusznie wskazuje, że motyw Mary Sue, jakby nie patrzeć, przypomina klasyczną bajkę o Kopciuszku, gdzie na dziewczynę spadają wszelkie nieszczęścia, tylko dlatego, że jest piękna, dobra, mądra, itd., ale dzięki pewnym zbiegom okoliczności spotyka ją wreszcie szczęście u boku wymarzonego księcia. I trzeba przyznać, że coś w tym jest. Podobnie jest z innymi księżniczkami z bajek. Ale ogólnie z księżniczkami jest taki problem, że albo się je kocha, albo nienawidzi. Dlaczego? Oddam lepiej głos Dougowi Walkerowi:



Czy jednak to jest coś naprawdę złego? Bo prawdę powiedziawszy, czy czynimy komuś krzywdę, pisząc sobie opowiadanie z wyidealizowaną bohaterką, która spotyka swojego księcia z bajki? Czy kultura na tym aż tak cierpi? Otóż nie, zdaniem Kamińskiej wbrew pozorom to jest nawet dobre zjawisko. Wskazuje ona na to, że dziewczęta długo nie były przecież dopuszczane do kultury ogólnej. Długo nie było profesjonalnych pisarek. Tym zamożniejszym dziewczętom często przed wyjściem za mąż pozostawało pisanie pamiętników, w których opisywały swoje uczucia, obawy, czy wzdychały do swoich pierwszych miłości. Dziś tę funkcję przejęły fanfiki z Mary Sue - jest to pewnego rodzaju samokontrola (zwłaszcza w wieku nastoletnim) nad własną emocjonalnością i seksualnością. Pomaga w pewien sposób wyładowywać swoje emocje. I będę szczera - choć wiem, że problem nie leży w fanfiction, ale patrząc na to, ile nastolatek nie jest w ogóle świadomych na temat seksu, patrząc na nastoletnie ciąże, warto sobie zadać pytanie, czy nie lepiej jest, by taka dorastająca dziewczyna lepiej wyładowywała te emocje właśnie w ten sposób, niż pchała się w związki, które niekoniecznie dobrze kończą się dla zdrowia fizycznego i psychicznego? Żeby nie było: daleka jestem od umoralniania. Nie zabronię seksu nastolatkom, bo i tak to będą robić. Robią to od wieków, nie oszukujmy się. Ale z drugiej strony seksuologowie często mówią, że wiek nastoletni nie jest odpowiedni dla rozpoczęcia współżycia seksualnego - ze względu na małą dojrzałość psychiczną, czy społeczną, a także na brak gotowości zajęcia się ewentualnym potomstwem. Stąd ta granica, kiedy można legalnie współżyć, czyli 15 lat w Polsce, nie jest jakimś widzimisię. Seks w tym wieku, czy w młodszym jest po prostu szkodliwy dla psychiki i kreuje często zły obraz związku na późniejsze lata. Stąd ta dobra cecha Mary Sue i pisania fanfiction z takimi postaciami.

Z kultury nie wykorzenimy też takich postaci. Wydaje nam się, że kiedyś było lepiej, bo o takich Mary Sue często zapominano, a tymczasem one istnieją od zawsze, odkąd istnieją młode osoby ze skłonnościami do przesady czy skrajności. Ale jak w miarę dorastania wyrastamy z różnych głupstw, tak samo większość nastolatek wyrasta z pisania takich postaci (znam opinie bardziej dorosłych kobiet, które mówią o tym, że pisały o takich postaciach i się tego wstydzą. Ja również, nie jestem święta pod tym kątem), dlatego też moim zdaniem walka z nimi nie ma najmniejszego sensu. Jedynie warto walczyć z seksizmem pod tym kątem, lecz kiepskie postacie będą istniały zawsze, niestety (lub stety, zależy, jak na to spojrzeć). I to chyba na tyle.

PS. Następnym razem postaram się napisać coś o reprezentacji rasowej w mediach.