poniedziałek, 25 marca 2013

Kolejna rzecz o mediach i interpretacji

Bo już dawno obiecałam tego posta. Ale zanim przejdę do rzeczy, to powiem coś, o czym zapomniałam powiedzieć - okazało się bowiem, że blog, który omawiałam w jednym z poprzednich postów okazał się jednak trollingiem. Jakiś czas po napisaniu mojego posta autorka nie wytrzymała, bo mnożyło się coraz więcej absurdów, w końcu pękła i powiedziała, że był to eksperyment - prawdopodobnie chciała wyjść z tego z twarzą. Jaki był prawdziwy powód - to już nieistotne, jedyne co warto pamiętać, to fakt, że takie blogi i tacy ludzie istnieją serio. FFRO była po prostu przykładem mistrzowskiego aktorstwa.

Ale do rzeczy. Post krąży mi po głowie od czasu obejrzenia "Hobbita: Niezwykłej Podróży", ale odkładałam go do nadrobienia przeze mnie książki Tolkiena, żeby nie strzelać i nie zaliczyć wpadki. Dlaczego akurat ten film? Poza faktem, że uważam go za jeden z lepszych filmów roku 2012 (i braku Oscarów nie mogę wybaczyć Akademii), to jest to pierwszy przypadek, kiedy uważam film za lepszy od oryginału, czyli w tym przypadku od książki. Nie chcę jednak wchodzić w szczegóły, dlaczego tak jest, bo jednak to nie ten rodzaj bloga, na którym pisałabym opinie czy recenzje na temat obejrzanych przeze mnie filmów/książek. Jeśli ktoś chce poznać moją opinię, chce recenzji... Proszę o kontakt, ewentualnie mogę ją zamieścić na tumblrze. Nie chcę też robić analizy porównawczej książka vs. film. Ale jednak chcę zastanowić się nad ogólnym społecznym odbiorem ekranizacji książek/komiksów/gier.

Odkąd sięgam pamięcią, obejrzałam wiele filmów, które były ekranizacjami poszczególnych powieści (najczęściej, czasami były one oparte np. na komiksach). Jedne filmy były udane, inne nie, część książek, na których się opierały, przeczytałam, a część nie. Jednak zawsze w oczy rzucają się "opinie", a bardziej "hasła": "Książka jest lepsza!", "A ja nie czytałem/am i uważam, że film jest świetny." I taka odwieczna walka - bo zawsze będą ci, co będą skrupulatnie rozliczać reżysera z tego, jak ich zdaniem zekranizował ukochaną przez nich książkę, a są ci, co po prostu idą na film i nie jest dla nich ważne, jak to było w książce, bo jej nie czytali. Nie jestem jednak od tego, żeby oceniać którąkolwiek grupę, bo czasem sama znajdowałam się w jednej, a czasem w drugiej, różnie to wyglądało. 

I teraz, może moja teza zabrzmi kontrowersyjnie, ale uważam (zwłaszcza od obejrzenia "Hobbita"), że tego typu dyskusje są bezcelowe. A dlaczego? Jest kilka powodów.
Po pierwsze, tworzy się konflikt bez wyjścia, bez rozwiązania, bo zawsze znajdzie się grupa ludzi, która przeczytała książkę i uważa się za "lepszych fanów", a ci, co obejrzeli tylko film, są "sezonowcami", a z kolei ci, co tylko chcą nacieszyć się filmem, ubolewają nad tym, że są tak nazywani, a najlepiej zdaniem niektórych zabronić oglądania filmu tym, którzy książki nie przeczytali. 
Po drugie (i to jest moja główna teza) - jak można porównywać coś, co nie jest porównywalne w swej istocie? Analogicznie do badań społecznych - czy da radę porównać ze sobą dane ilościowe (procenty, tabelki, wartości statystyczne) z jakościowymi (wypowiedzi konkretnych osób, wywiady)? Oczywiście, że nie. Tak samo nie da się porównać filmu z książką, bo choć obie mogą mieć te same źródło (tak jak badania mogą być na podobny temat), to zawsze, ale to zawsze będą jakieś istotne różnice. A wszystko wynika z interpretacji. Autor książki ma w głowie swoją wizję, którą chce przekazać czytelnikowi - a czytelnik z kolei ją interpretuje na własny sposób. Chyba nie znam dwóch takich samych osób, które identycznie wyobrażałyby sobie wszystko dokładnie tak samo podczas czytania jednej książki. Na tym polega indywidualizm człowieka. W tej samej sytuacji jest scenarzysta, czy reżyser, który nie zrobi przecież ekranizacji wg widzimisię danego fana - zawsze znajdzie się ktoś, komu nie będzie dana wizja odpowiadać. Poza tym film jest medium audiowizualnym, wykorzystującym inne środki artystyczne - film jakby podaje nam wszystko na tacy, pokazuje, jak reżyser widzi dane miejsca w książce, dane postacie, itd. My mamy patrzeć, słuchać i oceniać, czy taka wizja nam odpowiada, nawet jeśli "nie jest tak jak w książce". Książka pozwala nam kreować własną wizję w swojej wyobraźni. Lecz czy to wszystko jest porównywalne? Czy warto, pisząc recenzję filmu, liczyć jako minus to, że coś odbiegało od oryginału? Nie wydaje mi się. 

Prawdopodobnie w następnym poście również odniosę się do fandomu. A tymczasem - wesołych świąt Wielkanocnych, jeśli takowe obchodzicie, ;)